I
Razem z Leną
po paru dziesięciu dniach, które minęły od naszego ostatniego zlecenia,
znaleźliśmy się w „centrum światowej sztuki i poezji” jak to miasto zwykli zwać
mieszkańcy tego kontynentu, czyli jak wam wiadomo w Duo Amantes.
I rzeczywiście
– miasto urodziwe i w pełni zasługujące na swą nazwę.
W każdym
razie, na miejsce noclegowe, jak zawsze wybraliśmy lokal, który nie potrącał za
dużo od osoby i znajdował się raczej na obrzeżach miasta. Aczkolwiek, biorąc po
uwagę charakter miasta i jaką pełnił rolę, nawet najtańszy przybytek był
estetyczny i oferował niezłe wyposażenie -
wygodne leże, prysznic z brodzikiem wystarczająco dużym, że można się
było w nim swobodnie położyć. Nawet ja bez problemu mogłem się w nim
wyprostować.
Do miasta
przywiodło nas oczywiście zlecenie, dobrze płatne, a te ostatnio na naszej
drodze rzadko się zdarzały. Tak więc, moja najemnicza natura, bez wahania
przejęła stery i ruszyliśmy do miejscówki w której to mieliśmy nieźle zarobić.
Do
zleceniodawcy jak zawsze udałem się sam, ale Lenę pozostawiłem w pobliżu jego
domostwa, które okazało się być niezłą willą.
Na wejściu
ukazały się mnie potężne żeliwne bramy, na szczęście otwarte, które raczej
trudno byłoby sforsować bez odpowiedniego wojskowego sprzętu. Mury opasające
posiadłość, także wyglądały na naprawdę solidne, a w dodatku wszystko było
wykonane w bardzo prostym, ale jednak urzekającym stylu.
Wrota do willi
otworzyły się samoczynnie, gdy tylko trzy razy zapukałem masywnym ogniwem
zawieszonym na obu skrzydłach wejścia.
Oczom mym
ukazał się hall przestronny niesamowicie. U szczytu jego wisiał żyrandol
wykonany z tysięcy kryształów, które zdawały się lewitować. W dodatku wyglądało
na to, że to kryształy ogniskujące, także właściciel nie potrzebował żadnej energii,
aby je aktywować. Pewnie dlatego cały sufit był wykonany ze szkła i zbudowany
na sferyczny kształt.
Gdy ja
zachwycałem się pięknem prostoty architektury tej budowali, na szczycie
schodów, które znajdowały się naprzeciw wejścia, pojawił się osobnik ubrany w
elegancki fioletowawy garnitur.
- W czym mogę pomóc? – głos lekki, wręcz
kobiecy.
- Em… zwą was Piotrowski? Bo jeśli tak, to
zjawiłem się tu w związku z ogłoszeniem.
- Piotrowska. Mój mąż zmarł niedawno.
Czyli jednak.
Kobieta. Ubrana na modę feministyczną.
- Taa… czyli, że to ogłoszenie to ściema, czy
nadal aktualne, bo jeśli nie, to ja się będę zwijał. Mam lepsze rzeczy do
roboty.
- Biorąc pod uwagę waszą mowę, mości Panie, a
także styl obycia i zachwyt tą budowlą wnioskuję, żeście raczej spec od
burzenia różnorakich rzeczy, niźli wznoszenia monumentów ku czci pamięci
wybitnych person. – patrzyłem na nią przez chwilę, a ona na mnie. – Tak. Odpowiedź na wasze pytanie brzmi: tak.
- No i zajebiście. Tylko to chciałem usłyszeć
od początku. Teraz poprosiłbym jeszcze o wprowadzenie w szczegóły tegoż
zlecenia.
- Zapytam tylko o jedną rzecz. – powoli
zaczęła schodzić po schodach, wyraźnie akcentując każdy krok. – Kto wam powiedział, że szukam człowieka
Pańskiego pokroju i profesji?
- Jakiś przypadkowy jegomość, który to wpadł
chyba w niemały zachwyt widząc mnie jak spuszczam łomot 6 drabom, którzy to
mieli czelność strącić mój kufel piwa ze stołu, gdy to ucinałem sobie
pogawędkę. Do sytuacji tej doszło w jakimś barze, który znajduje się mniej
więcej 5 kilometrów na południe od tego miasta.
- „Zachlany Niedźwiedź”. Znam. Ale to bardziej
oberża niźli bar. – zniesmaczenie w jej głosie.
- Bar, czy oberża – nie ma znaczenia. Tak
długo jak serwują tam piwo o smaku nie mniej niż wyśmienitym i tak z chęcią
odwiedzę.
Podeszła do
mnie na około 3 kroki i dokładnie zlustrowała mnie od stóp do głów.
- A jak was zwą?
- Huxley. Jonah Huxley. – lekki ukłon. – I jestem jednym z lepszych w tym zawodzie,
także dobrze Pani trafiła.
- To się jeszcze okaże. – obróciła się w prawo.
– Proszę za mną.
Weszliśmy do
obszernej biblioteki.
- Widzi pan te księgi? To wszystko należało do
mojego męża. Miał obsesję na punkcie ksiąg, które bez krzty wahania, można
nazwać „białymi krukami”…
- Że czym? – przerwałem jej.
- Ech… „biały kruk” to inaczej określenie
czegoś niespotykanie rzadkiego. Czasami czegoś, co istnieje w jednym jedynym,
bądź zachowało się w ostatnim egzemplarzu. Kontynuując. To wszystko co Pan tu
widzi, to takie właśnie „białe kruki”. Mój mąż zebrał prawie wszystkie, prócz jednego.
Księgi o tytule „Biały Zając”. Pańskim zadaniem będzie odnalezienie tegoż
tomiszcza.
Zdziwiło mnie
to trochę. Pierwszy raz spotykam się ze zleceniem, które wymaga znalezienia
książki. Szykowało się coś nienormalnego.
- Tylko tyle? Znaleźć ten tytuł i go wam
dostarczyć?
- Owszem. Proszę jednak pamiętać, że ma być
nietknięty. Wiem w jakim stanie znajdował się ostatnio. Za to nie wiem, gdzie
jest teraz. Tutaj ma pan wskazówkę, od kogo zacząć poszukiwania. Z moich źródeł
wynika, że księga ta znajduje się na terenie tegoż miasta.
- I to wszystko? Nie mogła Pani jej sama
znaleźć. Popytać ludzi, którzy mieli z nią kontakt? – sytuacja naprawdę
była dziwna.
- Mogłam i pytałam, ale jednakże trafiłam na
pewne opory, których to nie dałam rady złamać.
- Złamać to wystarczy parę kości i każdy mówi.
– prychnąłem lekko.
- Właśnie dlatego potrzebuję kogoś takiego jak
Pan, Panie Huxley. Kogoś, kto potrafi zmusić ludzi do mówienia w sposób dalece
bardziej perswazyjny, niźli wykorzystując, tylko zapach gotówki, który to ja
oferowałam.
- Za tą sumę, jaką Pani oferuje, mogła Pani
nająć grupę drabów, która w ciągu chwil by odnalazła tę księgę.
- Owszem. Ale ja wymagam dyskrecji i pewności
działania. A zgaduję, że Pan posiada odpowiednie… kwalifikacje. – skinąłem
głową. – Dobrze. Tak więc ustalone. Oto adres
i nazwisko. Od tej osoby Pan zacznie. – podała mnie kartkę na której
widniały dane. – Tylko gdy już Pan
skończy, proszę się postarać, aby nasz „przyjaciel” już nigdy nikomu więcej nie
opowiedział o dziele którego szukam.
- Tego może być Pani pewna.
- Zapłatę otrzyma pan po dostarczeniu do mnie
książki. 10000 sztuk złota chyba winno Pana zadowolić?
- Winno.
- W takim razie do następnego, Panie Huxley.
Odwróciłem się
i opuściłem posiadłość, krótko rzec, że Lena już się ulotniła, udając się do
mojego tymczasowego mieszkanka.
II
Dotarłem do
niego po paru godzinach, albowiem co rusz coś zatrzymało mnie tu i tam. Głównie
jakieś małe rzeźby, które zaciekawiły mnie swoją nienormalnością kształtu.
Zupełnie jakby nie z tego świata. Nie zdziwiłbym się, gdyby w innym mieście
posądzono twórcę o konszachty z demonami.
Zanim
przekroczyłem próg mojego pokoju, zauważyłem, że taśma na górnej krawędzi
framugi była zerwana. Dobyłem Bolta i przywierając do ściany otworzyłem
szybkim, krótkim ruchem drzwi.
Pierwsze co
się mnie w oczy rzuciło, to Lena, która siedziała na krześle i bawiła się
kawałkiem papieru starając się coś stworzyć. Marnie jej to szło.
Przekroczyłem
próg i dla pewności, zlustrowałem pomieszczenie.
- Czy ty zawsze musisz się do mnie włamywać?
– zapytałem z wyrzutem.
- Tylko jeśli nie chce się mi czekać pod
drzwiami, nim wrócisz.
- Czyli prawie zawsze…
- Cóż… było wrócić szybciej. – dalej
starała się złożyć kawałek papieru. – I
co? Masz coś dla nas?
- Owszem mam. Dość dziwne zlecenie. Mamy
odnaleźć książkę. Za to płaca jest niezła.
- Ile?
- 10000 sztuk złota.
- Fiu fiu… nieźle.
- Poza tym, nie narzekaj, że musisz czekać, kiedy wyraźnie zaznaczam, że masz czekać, póki nie wyjdę od zleceniodawcy. – machnęła tylko na mnie ręką. – Co to w ogóle za karta? Widzę, że coś na niej widnieje.
- Poza tym, nie narzekaj, że musisz czekać, kiedy wyraźnie zaznaczam, że masz czekać, póki nie wyjdę od zleceniodawcy. – machnęła tylko na mnie ręką. – Co to w ogóle za karta? Widzę, że coś na niej widnieje.
- Dostałam to od jakiegoś wierszoklety,
którego napotkałam po drodze tutaj.
- Będziesz tak miła i zaprezentujesz owo
„dzieło”?
- No dobrze. Tytuł to „Sonet 66”, a idzie tak:
„Znużony, błagam o śmierci sen słodki.
„Znużony, błagam o śmierci sen słodki.
Zbrzydła mi - godność w opończy żebraczej,
Zera mizerne, a strojne w błyskotki
I czysta wiara, co zdradzona płacze,
Niezasłużonych honorów pozłota
I doskonałość skalana potwarzą,
W nierząd strącone niewinność i cnota
I moc co tańczy, jak cherlawi każą,
Myśl szybująca, co milknie przed tronem,
Głupstwo, co rękę chirurga prowadzi
I proste prawdy, przez mędrków wydrwione
I dobro skute, które diabłu kadzi.
Lecz, znużonemu, jakże pójść,
nie wrócić,
Gdy mi śmierć każe miłość mą
porzucić?”
- Hm… nawet nie takie złe. – przyznałem.
- Na mnie jakoś wrażenia nie robi.
- Się znalazła wielka znawczyni poezji. – prychnąłem.
- A spierdalaj.
- Tyle, że to Ty przebywasz w moim pokoju,
także… - rozłożyłem kończyny w geście nieporadności, a ona tylko wystawiła
mnie palec… znów.
Jako, że
lubiłem spacerować po moim lokum z gołym torsem i bosymi stopami, to ściągnąłem
z siebie odpowiednią część garderoby.
Lenie ten
widok sprawiał przyjemność, no a przynajmniej szło dojrzeć to w jej spojrzeniu.
Dziewczyna
wstała, podeszła do mnie, objęła moją twarz i skrzyżowała swoje usta z moimi,
następnie robiąc to ze swym i moim językiem.
Prawą kończyną
oplotłem ją w pasie i mocno do siebie przytuliłem, a lewą począłem rozsupływać
jej koszulę i spodnie. Szybko poszło.
Dźwignąłem ją
do góry i rzuciłem bezceremonialnie na łóżko. Po tym, sam się na nie
„wspiąłem”, a następnie na Lenę. Ale ta nie pozwoliła się przyszpilić do leża,
za to wymostowała mnie i teraz ona znalazła się na górze. Lubiłem takie zapasy. Chciałem się wyplątać, ale dziewczę mnie
powstrzymało, więc uniosłem się tylko lekko i pomogłem jej zdjąć koszulę i
pocałowałem w odsłoniętą pierś. Reszta
garderoby szybko wylądowała na podłodze. Parę kolejnych lekkich pocałunków, tu
i ówdzie lekkie „podgryzanie”, a następnie zagłębienie się w Lenie. Oczywiście
ona nadal w dosiadzie. „Rodeo” – jak to
zwykła nazywać ten sposób stosunku – trwało przyjemną chwilę, zanim oboje
osiągnęliśmy spełnienie. Nigdy natomiast nie byłem pewnym, czy dziewczyna udaje,
czy może jednak mnie tego nie robi. No
ale od czego jest powtarzanie przyjemnych rzeczy.
III
Odszukaliśmy
adres pierwszej poszlaki, ale nikogo w domostwie nie zastaliśmy. Z racji, że
domek bliźniaczy znajdował się blisko jednej z głównych ulic, wejście poprzez
włamanie się frontowymi drzwiami, nie miało racji bytu za bardzo. Tak więc
poszukałem wejścia tylnego, ale znaleźć, nie znalazłem. Pozostała opcja
wspinaczki. Dostrzegłem okno, które prawdopodobnie było lekko uchylone. I było.
- Zostań tu i obserwuj. – rozkazałem
dziewczynie.
Dostałem się
do środka bez większych problemów.
Domek był
wystrojony dość prosto. Ot parę mebli, które można by uznać za niezbędne do
określenia mieszkańca mianem cywilizowanego; tu i ówdzie jakaś roślinka. Miał
nawet małą biblioteczkę, którą to zaraz przeszukałem, wątpiąc oczywiście w to,
że znajdę tam tomiszcz, który był moim zleceniem.
Ale wiecie co?
Znalazłem. Jak gdyby nigdy nic sobie leżała wśród innych tytułów. Łatwizna.
Także
spakowałem leksykon w płócienny materiał, zszedłem do Leny i wybraliśmy się
odebrać zapłatę.
Koniec
historii.
Żartowałem.
Nic ciekawego, prócz „1000 i jednej pozycji seksualnej” nie znalazłem.
Po chwili
usłyszałem skrzęt zamku w drzwiach. „Czyżby Lena?”. Ale gdy znalazłem się na
schodach w progu ujrzałem jegomościa „przy kości”. Gdy i on mnie ujrzał, długo
się nie zastanawiał, tylko wystrzelił do tyłu jak pocisk.
Kilkoma susami
znalazłem się na parterze, a później na ulicy goniąc za celem.
- Lena! Rosły koleś w karmazynowej koszuli! Za
nim! – dziewczyna dołączyła do mnie po sekundzie.
Jegomość w
czerwonym, był na swoją posturę zaskakująco szybki. W chwilę znalazł się
pomiędzy budynkami, lawirując w wąskich uliczkach, coby nas zgubić, ale nie
odpuszczaliśmy.
Postanowiłem,
że się rozdzielimy. Ja ruszyłem dachami zgodnie z doktryną, której nauczyłem
się w specjalsach na zajęciach z pulsuzu,
co na wasze można przełożyć jako „swobodny bieg”.
Tak więc ja
górą, dzięki której miałem przewagę nad naszym jegomościem, a Lena dołem, na
wypadek, gdyby się koleżka potknął.
Przeskakując z
budynku na budynek, jednocześnie obserwując cel, czekałem na odpowiedni moment,
gdy będę mógł na niego naskoczyć. I gdy tylko taki się nadarzył, poszybowałem
na grubcia niczym pikujący sokół, przyszpilając go do podłoża.
Trochę się
rzucał, ale cios otwartą ręką w potylicę pozbawił go świadomości. I wtedy
usłyszałem jak ktoś nadbiega z mojej lewej. Szybka lustracja i widzę, że to z
całą pewnością agresor. Już miałem zacząć z nim walkę, ale Lena okazała się
szybsza. Wyprowadzając cios prosty, na kolano napastnika (aż chrupło),
pozbawiła go pędu w jednym momencie i obniżyła jego sylwetkę. Ale koleś widać
nie żółtodziób, wyprowadził okrężną kontrę swoją kończyną górną mierząc w żebra
dziewczyny. Ta spokojnie zblokowała cios i sama wyprowadziła piąchę w skroń
napastnika. Cios był na tyle silny, że głowa odskoczyła, uderzając w ścianę
budynku. Lena się nie pierdoląc, chwyciła ową głowę i dla pewności pizgnęła nią
jeszcze raz o ścianę. Agresor zszedł niczym kropla. Ale wątpiłem, żeby był
martwy. Z resztą wolałbym, aby tak nie było, ponieważ jednym obitym gościem
Straż się nie przejmie, za to trupem… wtedy zaczęliby węszyć, a to by tylko
utrudniało.
Na głowę
grubcia założyłem czarny kaptur, zakrywając także częściowo twarz i razem z
Leną odwlekliśmy go dalej między budynki, ponieważ widziałem, że tam akurat
mało osób się przewijało.
Po paru
dziesięciu minutach, znalazłem jakieś opuszczone domostwo i w jego piwnicach
skrępowaliśmy naszego dorodnego przyjaciela. Lenę zostawiłem, aby czuwała przy
kliencie i wróciłem wieczorem z małym zestawem narzędzi.
IV
Po przebudzeniu, zaczął się chaotycznie
rozglądać. Po charczeniu wnioskowałem, że próbował krzyczeć, ale wepchnięta w
jamę ustną szmata zabezpieczona kolejną szmatą, wyraźnie to uniemożliwiała.
Aby go uspokoić, uderzyłem go otwartą ręką. Poskutkowało.
- A więc, teraz przejdziemy do sprawy. – podsunąłem sobie taboret, ustawiając go naprzeciwko klienta, a po mojej lewej ustawiłem mały stoliczek, na którym rozwinąłem skórzany przybornik w którym było umieszczonych kilka ładnie pobłyskujących przedmiotów.
Zacząłem przebierać między narzędziami.
- Widzisz, większość ludzi, a także stworzeń ogólnie, uważa, że ból to zło. No może poza ludźmi ściśle związanymi z medycyną i ludźmi takimi jak ja. Bo widzisz, ja uważam, że ból, to nie tylko sygnał ostrzegawczy, ale także bardzo pomocne narzędzie. Tak… – wybrałem odpowiednie narzędzie i odłożyłem je na bok. – A Ty zaraz będziesz miał okazję przekonać się dlaczego. – uśmiechnąłem się przymilnie. – Teraz wyciągnę knebel, abyś miał sposobność odpowiedzenia na pytania, które Tobie zadam. Mam dla Ciebie tylko jedną radę. Lepiej nie krzycz, bo sprawisz sobie ból, rozumiemy się? – obiekt pokiwał głową na znak zrozumienia. – Dobrze.
Tak jak przypuszczałem, stało się to samo, co w wielu podobnych przypadkach, z którymi miałem sposobność się spotkać. Koleś po prostu wydarł ryja, ale nim zdołał wykrzyczeć jakiekolwiek słowo, zacisnąłem swoją rękę na jego ustach, a w prawe udo wbiłem Ostrze. Zobaczyłem jak ból wypełzł na jego twarz.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Powiedziałem, że masz nie krzyczeć. Za każde nieposłuszeństwo spotka Cię ból. Jak teraz właśnie. A teraz, odsunę moją rękę, a Ty powiesz mnie wszystko, co chcę wiedzieć. – jak powiedziałem tak uczyniłem. Słychać było jak jegomość ciężko oddycha.
- Dobrze! Powiem wszystko co chcesz wiedzieć…
- O! I o takie coś mnie chodzi. – poklepałem go przyjacielsko po policzku. – Ale zanim zaczniemy, muszę doprowadzić Twoje uzębienie do ładnego stanu, bo – nie ubliżając – jedzie Ci.
- Co?! – przerażenie w jego oczach, było całkiem zabawne.
Chwyciłem go za żuchwę i rozwarłem jamę ustną. Drugą ręką chwyciłem obcęgi.
- Ależ nieładny ząbek. Nie sądzisz? – zapytałem dziewczynę.
- Sadzę.
- Najwyższy czas go wyrwać. – chwyciłem ząb i mocno szarpnąłem. Obiekt rzucił się z bólu. - A nie! To nie ten. Wybacz. Tooooo… ten! – odrzuciłem czarny od próchnicy ząb w kąt piwnicy. - Jeśli martwisz się o higienę procedury to nie musisz. Narzędzia może i stalowe, ale pokryte warstwą srebra, także żadne ustrojstwa nie dostaną się do Twego organizmu. – odłożyłem zakrwawione obcęgi na miejsce. – Rozgrzewka zakończona. Teraz już raczej kłamać nie będziesz, jeśli przyjdzie to Tobie do głowy, prawda? – pokiwał głową. – Inaczej sprawię Ci ból. – powtarzanie tej groźby wpływa pozytywnie na obiekt przesłuchania. Jeśli wie, co nastąpi, nie przychodzą mu do głowy kłamstwa. Bardzo pomocne.
- Zadam tylko jedno pytanie, a jeśli odpowiesz, to wypuszczę Cię… kto wie, może nawet dam Tobie trochę srebra, na zastępczy ząb? – uśmiechnąłem się. – A teraz, powiedz mnie, gdzie znajduje się księga o tytule „Biały Zając”?
- Kronikarz! Kronikarz! On będzie wiedział! – ciężko dyszał.
- A gdzie znajdę tego Kronikarza?
- Rynek miasta. Ma małą księgarnie o nazwie „Miastowa”.
- „Księgarnia Miastowa”, dziękuję za pomoc, dobry człowieku. Lena, zwijamy się. – na powrót zakneblowałem jegomościa. – A to tak, żebyś się nie wykrwawił. – mrugnąłem do niego.
Spakowałem narzędzia, odstawiłem meble i ruszyłem po schodach na parter.
- A! Zapomniałbym. – zawróciłem z powrotem. – Mam mały prezent pożegnalny. – zza pazuchy wyciągnąłem granat fosforowy. – W całości dla Ciebie. – usunąłem zawleczkę, puściłem łyżkę i rzuciłem pod krzesło przesłuchiwanego. – Ma 30 sekundowe opóźnienie, także masz jeszcze trochę czasu, na uratowanie się. Żegnaj! – odmachnąłem na pożegnanie i dostrzegłem jak obiekt stara się chaotycznymi ruchami uwolnić. Krzesło było jednakże przyszpilone do podłogi.
W chwilę po naszym opuszczeniu domostwa, granat zdetonował, a z okiennic piwnicznych buchnął jasny płomień. Zajechało też wypalonym tłuszczem.
Aby go uspokoić, uderzyłem go otwartą ręką. Poskutkowało.
- A więc, teraz przejdziemy do sprawy. – podsunąłem sobie taboret, ustawiając go naprzeciwko klienta, a po mojej lewej ustawiłem mały stoliczek, na którym rozwinąłem skórzany przybornik w którym było umieszczonych kilka ładnie pobłyskujących przedmiotów.
Zacząłem przebierać między narzędziami.
- Widzisz, większość ludzi, a także stworzeń ogólnie, uważa, że ból to zło. No może poza ludźmi ściśle związanymi z medycyną i ludźmi takimi jak ja. Bo widzisz, ja uważam, że ból, to nie tylko sygnał ostrzegawczy, ale także bardzo pomocne narzędzie. Tak… – wybrałem odpowiednie narzędzie i odłożyłem je na bok. – A Ty zaraz będziesz miał okazję przekonać się dlaczego. – uśmiechnąłem się przymilnie. – Teraz wyciągnę knebel, abyś miał sposobność odpowiedzenia na pytania, które Tobie zadam. Mam dla Ciebie tylko jedną radę. Lepiej nie krzycz, bo sprawisz sobie ból, rozumiemy się? – obiekt pokiwał głową na znak zrozumienia. – Dobrze.
Tak jak przypuszczałem, stało się to samo, co w wielu podobnych przypadkach, z którymi miałem sposobność się spotkać. Koleś po prostu wydarł ryja, ale nim zdołał wykrzyczeć jakiekolwiek słowo, zacisnąłem swoją rękę na jego ustach, a w prawe udo wbiłem Ostrze. Zobaczyłem jak ból wypełzł na jego twarz.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Powiedziałem, że masz nie krzyczeć. Za każde nieposłuszeństwo spotka Cię ból. Jak teraz właśnie. A teraz, odsunę moją rękę, a Ty powiesz mnie wszystko, co chcę wiedzieć. – jak powiedziałem tak uczyniłem. Słychać było jak jegomość ciężko oddycha.
- Dobrze! Powiem wszystko co chcesz wiedzieć…
- O! I o takie coś mnie chodzi. – poklepałem go przyjacielsko po policzku. – Ale zanim zaczniemy, muszę doprowadzić Twoje uzębienie do ładnego stanu, bo – nie ubliżając – jedzie Ci.
- Co?! – przerażenie w jego oczach, było całkiem zabawne.
Chwyciłem go za żuchwę i rozwarłem jamę ustną. Drugą ręką chwyciłem obcęgi.
- Ależ nieładny ząbek. Nie sądzisz? – zapytałem dziewczynę.
- Sadzę.
- Najwyższy czas go wyrwać. – chwyciłem ząb i mocno szarpnąłem. Obiekt rzucił się z bólu. - A nie! To nie ten. Wybacz. Tooooo… ten! – odrzuciłem czarny od próchnicy ząb w kąt piwnicy. - Jeśli martwisz się o higienę procedury to nie musisz. Narzędzia może i stalowe, ale pokryte warstwą srebra, także żadne ustrojstwa nie dostaną się do Twego organizmu. – odłożyłem zakrwawione obcęgi na miejsce. – Rozgrzewka zakończona. Teraz już raczej kłamać nie będziesz, jeśli przyjdzie to Tobie do głowy, prawda? – pokiwał głową. – Inaczej sprawię Ci ból. – powtarzanie tej groźby wpływa pozytywnie na obiekt przesłuchania. Jeśli wie, co nastąpi, nie przychodzą mu do głowy kłamstwa. Bardzo pomocne.
- Zadam tylko jedno pytanie, a jeśli odpowiesz, to wypuszczę Cię… kto wie, może nawet dam Tobie trochę srebra, na zastępczy ząb? – uśmiechnąłem się. – A teraz, powiedz mnie, gdzie znajduje się księga o tytule „Biały Zając”?
- Kronikarz! Kronikarz! On będzie wiedział! – ciężko dyszał.
- A gdzie znajdę tego Kronikarza?
- Rynek miasta. Ma małą księgarnie o nazwie „Miastowa”.
- „Księgarnia Miastowa”, dziękuję za pomoc, dobry człowieku. Lena, zwijamy się. – na powrót zakneblowałem jegomościa. – A to tak, żebyś się nie wykrwawił. – mrugnąłem do niego.
Spakowałem narzędzia, odstawiłem meble i ruszyłem po schodach na parter.
- A! Zapomniałbym. – zawróciłem z powrotem. – Mam mały prezent pożegnalny. – zza pazuchy wyciągnąłem granat fosforowy. – W całości dla Ciebie. – usunąłem zawleczkę, puściłem łyżkę i rzuciłem pod krzesło przesłuchiwanego. – Ma 30 sekundowe opóźnienie, także masz jeszcze trochę czasu, na uratowanie się. Żegnaj! – odmachnąłem na pożegnanie i dostrzegłem jak obiekt stara się chaotycznymi ruchami uwolnić. Krzesło było jednakże przyszpilone do podłogi.
W chwilę po naszym opuszczeniu domostwa, granat zdetonował, a z okiennic piwnicznych buchnął jasny płomień. Zajechało też wypalonym tłuszczem.
V
Parędziesiąt
minut później odnaleźliśmy rzeczoną księgarnię. Poinstruowałem Lenę, aby zaraz
po przekroczeniu progu, pozostała w pobliżu wejścia i zmieniła tabliczkę z
„Otwarte” na „Zamknięte”. Oczywiście dyskretnie.
- Szukam Kronikarza.
- A kto pyta? – starszy osobnik za ladą,
wciąż wertując strony jakiegoś almanachu, spytał, ale zauważyłem też, że jego
prawa ręka zniknęła za linią lady. Prawdopodobnie jakiś obrzyn do obrony.
- Znajomy Wieprza. – odpowiedziałem.
- Ach tak… czyli zgaduję, że jego tłustej twarzy
już nie ujrzę więcej? – spojrzałem na niego i już wiedziałem co się stanie.
Jeszcze zanim obrzyn wypalił rzuciłem się w bok, dobywając Bolta i ostrzegając
Lenę. I wtedy obrzyn wypalił. Dwa razy. To samo uczyniłem ja. Ale z racji, że
nie chciałem z Kronikarza zrobić przypieczonego kawałka mięsa, Bolt był
nastawiony na paraliżowanie. Trzy strzały ognia zaporowego, zwinięcie się z
podłogi i długi sus w kierunku celu. Ale dziadek był uzbrojony nie tylko w
obrzyn. Znikąd dostrzegłem w jego ręce szablę. Zamachnął się nią na mnie, ale
był zbyt wolny. Odskoczyłem i gdy tylko szabla pokonała łuk w kierunku podłoża,
dopadłem do obiektu, blokując jego kończyny w tej pozycji. Następnie strzał z
„baśki” w nos i kopniak liniowy na kolano. Aż chrupło przyjemnie. Zawył z bólu.
- Moje kolano! – chwycił się z bólu za staw. Ja zabezpieczyłem szablę, coby nie dać mu okazji, do kontrataku.
- No… nieźle dziadku. Kto by się spodziewał, że stawisz taki opór. Ale co tam – przynajmniej się trochę rozerwałem. – zaśmiałem się pod nosem. – Ale spokojnie. Jesteśmy tu po jedną, jedną jedyną rzecz – „Biały Zając”. Gdzie jest?
- Nie mam go! – znów zawył z bólu.
-Jak to? – nacisnąłem stopą na kolano. – To gdzie kurwa jest?!
- Moje kolano! – chwycił się z bólu za staw. Ja zabezpieczyłem szablę, coby nie dać mu okazji, do kontrataku.
- No… nieźle dziadku. Kto by się spodziewał, że stawisz taki opór. Ale co tam – przynajmniej się trochę rozerwałem. – zaśmiałem się pod nosem. – Ale spokojnie. Jesteśmy tu po jedną, jedną jedyną rzecz – „Biały Zając”. Gdzie jest?
- Nie mam go! – znów zawył z bólu.
-Jak to? – nacisnąłem stopą na kolano. – To gdzie kurwa jest?!
- Poza miastem! Musicie go sami odnaleźć.
Podam wam mniej więcej gdzie może się znajdować.
- Mniej więcej, to za mało. – znów
zmiażdżyłem lekko staw. – Konkrety kurwa,
albo przemaluję to pomieszczenie na trochę szarości z dodatkiem czerwieni.
– wycelowałem Bolta w jego łeb i nastawiłem na elektormagnetyzm. Wyciągnął rękę
w geście obronnym.
- Dobrze, dobrze! Las na północ za granicami
miasta. Jest odgrodzony. Musicie go przeszukać sami. Szukajcie niespotykanych
normalnie śladów zajęczych łap.
- Chyba sobie jaja robisz. – wtrąciła się
Lena.
- Nie! Przysięgam! Nie wiem, gdzie on może
być! Dlatego dałem mu ten tomiszcz na przechowanie. Nigdy nikt nie wie, gdzie
on jest. On sam was znajduje. Ale może wam się uda dotrzeć do niego, zanim on
dotrze do was. I módlcie się, aby tak się stało.
- Modlenie się, nie jest w moim stylu.
- Huxley. Straż miejska się tu zbliża. I to
szybko.
Przez chwilę
patrzyłem na Kronikarza. Ale nie wyczułem w jego wyznaniu fałszu. A umiem to
robić.
Wskazałem
Lenie tyle wyjście, a gdy tylko mnie minęła, klepnęła mnie lekko w ramię.
Zacząłem się wycofywać, a lufę skierowałem na wejście dopiero, gdy kropnąłem
Kronikarza.
Gdy tylko
opuściliśmy budynek, szybko zmierzyliśmy drogą okrężną do hotelu. Musieliśmy
zabrać kilka rzeczy, jak np. karabin Shelshoka i pociski usypiające… a także
sporo ppanc. Wolę dmuchać na zimno.
Do lasu
dotarliśmy późnym popołudniem. Więc, aby z całą pewnością spostrzec ślady
Zająca, postanowiłem, że utniemy sobie nockę i zaczniemy poszukiwania dopiero
nad ranem.
Niepotrzebnie.
Rano, po nocce, w której było słychać naprawdę wiele dziwnych dźwięków, okazało
się, że ślady Zająca, są naprawdę nie do przeoczenia. Długie na minimum 40 cm,
a głębokie na jakieś 20.
- Gotowa? – odkiwnęła głową. – No to ruszajmy.
Z czasem las
stawał się coraz gęstszy, ale tropy nadal było łatwo dostrzec i to z dość
sporej odległości.
W końcu
dostrzegłem białe futero. Zakradłem się, ściągnąłem karabin z pleców,
wycelowałem, odbezpieczyłem i chyba zwierze usłyszało trzask zamka, bo obróciło
swój łeb w moim kierunku. A przynajmniej jeden jego bok.
I wtedy dostrzegłem.
Ślepia czerwone niczym najczerwieńsze rubiny, prosto z piekła, pysk
naszpikowany długimi i z pewnością ostrymi niczym brzytwy kłami, a pazury przypominały wielkie
haki rzeźnickie.
Zanim zdążyłem
oddać strzał, bestia odskoczyła w las, w kierunku zachodnim. Słyszałem jak
łamie gałęzie, a może nawet co poniektóre drzewa, biorąc pod uwagę jego
rozmiary. Okrążał nas. Dźwięk na to wskazywał. Przez tą chwilę, gdy jego
sylwetka się ukazywała między drzewami, zrozumiałem, że to prawdopodobnie nie
lykantrop. Nie było pełni. Tak więc odpadały podejrzenia, że to zającołak.
Ale jeśli to
nie bestia w takim razie, to jakaś mutacja magiczna. Możliwe, że jakaś broń,
która zbiegła.
Dźwięk się
nasilił i teraz już nie krążył. Zmierzał wprost na nas.
- Lena, szykuj się. – przyłożyłem kolbę
karabinu do policzka i czekałem.
Dźwięk
odskakiwał to z lekka w prawo to z lekka w lewo, aż się zatrzymał. Tak po
prostu. Zastanowiło mnie to. I wtedy coś podpowiedziało mnie, aby zlustrować
poziomy wyżej. W dziurze między koronami drzew dostrzegłem jak bestia na nas
pikuje. Dźwięk ustał, bo Zając postanowił wyskoczyć w powietrze.
- Lena! Unik! – odskoczyłem na bok i
zobaczyłem, że dziewczyna uczyniła to samo.
Przetoczyłem
się na plecy, wycelowałem i oddałem strzał. Był na tyle celny, że dopadł bestii,
ale nie był tak celny jak chciałem. Zraniłem go tylko, a wiadomo, że zranione
zwierzę staje się jeszcze bardziej agresywne i niebezpieczne. A tego zwierza
raczej nie chciało się drażnić. Znów spojrzenie tych czerwonych ślepi. I skok w
mym kierunku. Próbowałem uniknąć, ale był zbyt szybki. Pochwycił mnie za
podudzie i rzucił mną w przeciwnym kierunku.
Usłyszałem
strzał i zobaczyłem jak na klatce piersiowej Zająca, rośnie czerwona plama.
Strzał z Tora musiał go nieźle w środku poharatać, ale to wciąż go nie
powstrzymało. Obrócił się tylko w kierunku dziewczyny i zaryczał.
Wycelowałem
swój karabin, mierząc w głowę. Strzeliłem, ale pocisk znów chybił miejsca, za
to odstrzelił ucho. Bestia zaryczała z bólu. Znów chciała się na mnie rzucić,
ale kolejny pocisk przeszył ją na wylot i znów strzeliłem ja, tym razem mierząc
w kończynę miedniczą. Bestia padła unieruchomiona. Przeładowałem, kolejny
strzał, kolejna kończyna. I tak załatwiłem wszystkie cztery.
Po tym
podszedłem, ale niezbyt blisko, tak żeby być poza ewentualny zasięgiem.
Wycelowałem i wpakowałem pocisk prosto w płat czołowy. Czaszka pięknie
eksplodowała rozrzucając krwawe resztki mózgu po okolicy.
- Będą miały na czym żerować okoliczne
zwierzęta. – podsumowała Lena.
- A i owszem. Będą miały.
Obejrzałem
truchło dokładnie i w prawym nadbrzuszu dostrzegłem nici chirurgiczne. Ktoś coś
zaszył.
Dobyłem Ostrza
i rozciąłem owo miejsce zabiegu. W środku, zawinięty w jelito, znalazłem
tomiszcz. Tytuł wyraźnie sugerował, iż była to ta księga, której szukałem.
Tyle, że z małą różnicą. Bardzo małym drukiem nad głównym segmentem tytułu,
można było dostrzec napis „dogonić”. „Dogonić Białego Zająca”. Biorąc pod
uwagę, że bestia była wyrośniętym białym zającem, było to nader zabawne.
VI
Po
dostarczeniu tomiszcza, do zleceniodawcy, sakiewki z wynagrodzeniem
przymocowałem do ramy najnowszego krzyku mody, który to postanowiłem zakupić –
bicykla. Mnie oczywiście zależało jak zawsze na funkcjonalności, a ta była nie
do zaprzeczenia. Podróże od tej chwili zajmowały nam dużo mniej czasu.