wtorek, 16 września 2014

Dogonić Białego Zająca

I

Razem z Leną po paru dziesięciu dniach, które minęły od naszego ostatniego zlecenia, znaleźliśmy się w „centrum światowej sztuki i poezji” jak to miasto zwykli zwać mieszkańcy tego kontynentu, czyli jak wam wiadomo w Duo Amantes.
I rzeczywiście – miasto urodziwe i w pełni zasługujące na swą nazwę.
W każdym razie, na miejsce noclegowe, jak zawsze wybraliśmy lokal, który nie potrącał za dużo od osoby i znajdował się raczej na obrzeżach miasta. Aczkolwiek, biorąc po uwagę charakter miasta i jaką pełnił rolę, nawet najtańszy przybytek był estetyczny i oferował niezłe wyposażenie -  wygodne leże, prysznic z brodzikiem wystarczająco dużym, że można się było w nim swobodnie położyć. Nawet ja bez problemu mogłem się w nim wyprostować.
Do miasta przywiodło nas oczywiście zlecenie, dobrze płatne, a te ostatnio na naszej drodze rzadko się zdarzały. Tak więc, moja najemnicza natura, bez wahania przejęła stery i ruszyliśmy do miejscówki w której to mieliśmy nieźle zarobić.
Do zleceniodawcy jak zawsze udałem się sam, ale Lenę pozostawiłem w pobliżu jego domostwa, które okazało się być niezłą willą.
Na wejściu ukazały się mnie potężne żeliwne bramy, na szczęście otwarte, które raczej trudno byłoby sforsować bez odpowiedniego wojskowego sprzętu. Mury opasające posiadłość, także wyglądały na naprawdę solidne, a w dodatku wszystko było wykonane w bardzo prostym, ale jednak urzekającym stylu.
Wrota do willi otworzyły się samoczynnie, gdy tylko trzy razy zapukałem masywnym ogniwem zawieszonym na obu skrzydłach wejścia.
Oczom mym ukazał się hall przestronny niesamowicie. U szczytu jego wisiał żyrandol wykonany z tysięcy kryształów, które zdawały się lewitować. W dodatku wyglądało na to, że to kryształy ogniskujące, także właściciel nie potrzebował żadnej energii, aby je aktywować. Pewnie dlatego cały sufit był wykonany ze szkła i zbudowany na sferyczny kształt.
Gdy ja zachwycałem się pięknem prostoty architektury tej budowali, na szczycie schodów, które znajdowały się naprzeciw wejścia, pojawił się osobnik ubrany w elegancki fioletowawy garnitur.
- W czym mogę pomóc? – głos lekki, wręcz kobiecy.
- Em… zwą was Piotrowski? Bo jeśli tak, to zjawiłem się tu w związku z ogłoszeniem.
- Piotrowska. Mój mąż zmarł niedawno.
Czyli jednak. Kobieta. Ubrana na modę feministyczną.
- Taa… czyli, że to ogłoszenie to ściema, czy nadal aktualne, bo jeśli nie, to ja się będę zwijał. Mam lepsze rzeczy do roboty.
- Biorąc pod uwagę waszą mowę, mości Panie, a także styl obycia i zachwyt tą budowlą wnioskuję, żeście raczej spec od burzenia różnorakich rzeczy, niźli wznoszenia monumentów ku czci pamięci wybitnych person. – patrzyłem na nią przez chwilę, a ona na mnie. – Tak. Odpowiedź na wasze pytanie brzmi: tak.
- No i zajebiście. Tylko to chciałem usłyszeć od początku. Teraz poprosiłbym jeszcze o wprowadzenie w szczegóły tegoż zlecenia.
- Zapytam tylko o jedną rzecz. – powoli zaczęła schodzić po schodach, wyraźnie akcentując każdy krok. – Kto wam powiedział, że szukam człowieka Pańskiego pokroju i profesji?
- Jakiś przypadkowy jegomość, który to wpadł chyba w niemały zachwyt widząc mnie jak spuszczam łomot 6 drabom, którzy to mieli czelność strącić mój kufel piwa ze stołu, gdy to ucinałem sobie pogawędkę. Do sytuacji tej doszło w jakimś barze, który znajduje się mniej więcej 5 kilometrów na południe od tego miasta.
- „Zachlany Niedźwiedź”. Znam. Ale to bardziej oberża niźli bar. – zniesmaczenie w jej głosie.
- Bar, czy oberża – nie ma znaczenia. Tak długo jak serwują tam piwo o smaku nie mniej niż wyśmienitym i tak z chęcią odwiedzę.
Podeszła do mnie na około 3 kroki i dokładnie zlustrowała mnie od stóp do głów.
- A jak was zwą?
- Huxley. Jonah Huxley. – lekki ukłon. – I jestem jednym z lepszych w tym zawodzie, także dobrze Pani trafiła.
- To się jeszcze okaże. – obróciła się w prawo. – Proszę za mną.
Weszliśmy do obszernej biblioteki.
- Widzi pan te księgi? To wszystko należało do mojego męża. Miał obsesję na punkcie ksiąg, które bez krzty wahania, można nazwać „białymi krukami”…
- Że czym? – przerwałem jej.
- Ech… „biały kruk” to inaczej określenie czegoś niespotykanie rzadkiego. Czasami czegoś, co istnieje w jednym jedynym, bądź zachowało się w ostatnim egzemplarzu. Kontynuując. To wszystko co Pan tu widzi, to takie właśnie „białe kruki”. Mój mąż zebrał prawie wszystkie, prócz jednego. Księgi o tytule „Biały Zając”. Pańskim zadaniem będzie odnalezienie tegoż tomiszcza.
Zdziwiło mnie to trochę. Pierwszy raz spotykam się ze zleceniem, które wymaga znalezienia książki. Szykowało się coś nienormalnego.
- Tylko tyle? Znaleźć ten tytuł i go wam dostarczyć?
- Owszem. Proszę jednak pamiętać, że ma być nietknięty. Wiem w jakim stanie znajdował się ostatnio. Za to nie wiem, gdzie jest teraz. Tutaj ma pan wskazówkę, od kogo zacząć poszukiwania. Z moich źródeł wynika, że księga ta znajduje się na terenie tegoż miasta.
- I to wszystko? Nie mogła Pani jej sama znaleźć. Popytać ludzi, którzy mieli z nią kontakt? – sytuacja naprawdę była dziwna.
- Mogłam i pytałam, ale jednakże trafiłam na pewne opory, których to nie dałam rady złamać.
- Złamać to wystarczy parę kości i każdy mówi. – prychnąłem lekko.
- Właśnie dlatego potrzebuję kogoś takiego jak Pan, Panie Huxley. Kogoś, kto potrafi zmusić ludzi do mówienia w sposób dalece bardziej perswazyjny, niźli wykorzystując, tylko zapach gotówki, który to ja oferowałam.
- Za tą sumę, jaką Pani oferuje, mogła Pani nająć grupę drabów, która w ciągu chwil by odnalazła tę księgę.
- Owszem. Ale ja wymagam dyskrecji i pewności działania. A zgaduję, że Pan posiada odpowiednie… kwalifikacje. – skinąłem głową. – Dobrze. Tak więc ustalone. Oto adres i nazwisko. Od tej osoby Pan zacznie. – podała mnie kartkę na której widniały dane. – Tylko gdy już Pan skończy, proszę się postarać, aby nasz „przyjaciel” już nigdy nikomu więcej nie opowiedział o dziele którego szukam.
- Tego może być Pani pewna.
- Zapłatę otrzyma pan po dostarczeniu do mnie książki. 10000 sztuk złota chyba winno Pana zadowolić?
- Winno.
- W takim razie do następnego, Panie Huxley.
Odwróciłem się i opuściłem posiadłość, krótko rzec, że Lena już się ulotniła, udając się do mojego tymczasowego mieszkanka.

II

Dotarłem do niego po paru godzinach, albowiem co rusz coś zatrzymało mnie tu i tam. Głównie jakieś małe rzeźby, które zaciekawiły mnie swoją nienormalnością kształtu. Zupełnie jakby nie z tego świata. Nie zdziwiłbym się, gdyby w innym mieście posądzono twórcę o konszachty z demonami.
Zanim przekroczyłem próg mojego pokoju, zauważyłem, że taśma na górnej krawędzi framugi była zerwana. Dobyłem Bolta i przywierając do ściany otworzyłem szybkim, krótkim ruchem drzwi.
Pierwsze co się mnie w oczy rzuciło, to Lena, która siedziała na krześle i bawiła się kawałkiem papieru starając się coś stworzyć. Marnie jej to szło.
Przekroczyłem próg i dla pewności, zlustrowałem pomieszczenie.
- Czy ty zawsze musisz się do mnie włamywać? – zapytałem z wyrzutem.
- Tylko jeśli nie chce się mi czekać pod drzwiami, nim wrócisz.
- Czyli prawie zawsze…
- Cóż… było wrócić szybciej. – dalej starała się złożyć kawałek papieru. – I co? Masz coś dla nas?
- Owszem mam. Dość dziwne zlecenie. Mamy odnaleźć książkę. Za to płaca jest niezła.
- Ile?
- 10000 sztuk złota.
- Fiu fiu… nieźle.
- Poza tym, nie narzekaj, że musisz czekać, kiedy wyraźnie zaznaczam, że masz czekać, póki nie wyjdę od zleceniodawcy. – machnęła tylko na mnie ręką. – Co to w ogóle za karta? Widzę, że coś na niej widnieje.
- Dostałam to od jakiegoś wierszoklety, którego napotkałam po drodze tutaj.
- Będziesz tak miła i zaprezentujesz owo „dzieło”?
- No dobrze. Tytuł to „Sonet 66”, a idzie tak:

„Znużony, błagam o śmierci sen słodki.
Zbrzydła mi - godność w opończy żebraczej,
Zera mizerne, a strojne w błyskotki
I czysta wiara, co zdradzona płacze,
Niezasłużonych honorów pozłota
I doskonałość skalana potwarzą,
W nierząd strącone niewinność i cnota
I moc co tańczy, jak cherlawi każą,
Myśl szybująca, co milknie przed tronem,
Głupstwo, co rękę chirurga prowadzi
I proste prawdy, przez mędrków wydrwione
I dobro skute, które diabłu kadzi.
   Lecz, znużonemu, jakże pójść, nie wrócić,
   Gdy mi śmierć każe miłość mą porzucić?”

- Hm… nawet nie takie złe.  – przyznałem.
- Na mnie jakoś wrażenia nie robi.
- Się znalazła wielka znawczyni poezji. – prychnąłem.
- A spierdalaj.
- Tyle, że to Ty przebywasz w moim pokoju, także… - rozłożyłem kończyny w geście nieporadności, a ona tylko wystawiła mnie palec… znów.
Jako, że lubiłem spacerować po moim lokum z gołym torsem i bosymi stopami, to ściągnąłem z siebie odpowiednią część garderoby.
Lenie ten widok sprawiał przyjemność, no a przynajmniej szło dojrzeć to w jej spojrzeniu.
Dziewczyna wstała, podeszła do mnie, objęła moją twarz i skrzyżowała swoje usta z moimi, następnie robiąc to ze swym i moim językiem. 
Prawą kończyną oplotłem ją w pasie i mocno do siebie przytuliłem, a lewą począłem rozsupływać jej koszulę i spodnie. Szybko poszło.
Dźwignąłem ją do góry i rzuciłem bezceremonialnie na łóżko. Po tym, sam się na nie „wspiąłem”, a następnie na Lenę. Ale ta nie pozwoliła się przyszpilić do leża, za to wymostowała mnie i teraz ona znalazła się na górze.  Lubiłem takie zapasy.  Chciałem się wyplątać, ale dziewczę mnie powstrzymało, więc uniosłem się tylko lekko i pomogłem jej zdjąć koszulę i pocałowałem w odsłoniętą pierś.  Reszta garderoby szybko wylądowała na podłodze. Parę kolejnych lekkich pocałunków, tu i ówdzie lekkie „podgryzanie”, a następnie zagłębienie się w Lenie. Oczywiście ona nadal w dosiadzie.  „Rodeo” – jak to zwykła nazywać ten sposób stosunku – trwało przyjemną chwilę, zanim oboje osiągnęliśmy spełnienie. Nigdy natomiast nie byłem pewnym, czy dziewczyna udaje, czy może jednak mnie tego nie robi.  No ale od czego jest powtarzanie przyjemnych rzeczy.

III

Odszukaliśmy adres pierwszej poszlaki, ale nikogo w domostwie nie zastaliśmy. Z racji, że domek bliźniaczy znajdował się blisko jednej z głównych ulic, wejście poprzez włamanie się frontowymi drzwiami, nie miało racji bytu za bardzo. Tak więc poszukałem wejścia tylnego, ale znaleźć, nie znalazłem. Pozostała opcja wspinaczki. Dostrzegłem okno, które prawdopodobnie było lekko uchylone. I było.
- Zostań tu i obserwuj. – rozkazałem dziewczynie.
Dostałem się do środka bez większych problemów.
Domek był wystrojony dość prosto. Ot parę mebli, które można by uznać za niezbędne do określenia mieszkańca mianem cywilizowanego; tu i ówdzie jakaś roślinka. Miał nawet małą biblioteczkę, którą to zaraz przeszukałem, wątpiąc oczywiście w to, że znajdę tam tomiszcz, który był moim zleceniem.
Ale wiecie co? Znalazłem. Jak gdyby nigdy nic sobie leżała wśród innych tytułów. Łatwizna.
Także spakowałem leksykon w płócienny materiał, zszedłem do Leny i wybraliśmy się odebrać zapłatę.
Koniec historii.
Żartowałem. Nic ciekawego, prócz „1000 i jednej pozycji seksualnej” nie znalazłem.
Po chwili usłyszałem skrzęt zamku w drzwiach. „Czyżby Lena?”. Ale gdy znalazłem się na schodach w progu ujrzałem jegomościa „przy kości”. Gdy i on mnie ujrzał, długo się nie zastanawiał, tylko wystrzelił do tyłu jak pocisk.
Kilkoma susami znalazłem się na parterze, a później na ulicy goniąc za celem.
- Lena! Rosły koleś w karmazynowej koszuli! Za nim! – dziewczyna dołączyła do mnie po sekundzie.
Jegomość w czerwonym, był na swoją posturę zaskakująco szybki. W chwilę znalazł się pomiędzy budynkami, lawirując w wąskich uliczkach, coby nas zgubić, ale nie odpuszczaliśmy.
Postanowiłem, że się rozdzielimy. Ja ruszyłem dachami zgodnie z doktryną, której nauczyłem się w specjalsach na zajęciach z pulsuzu, co na wasze można przełożyć jako „swobodny bieg”.
Tak więc ja górą, dzięki której miałem przewagę nad naszym jegomościem, a Lena dołem, na wypadek, gdyby się koleżka potknął.
Przeskakując z budynku na budynek, jednocześnie obserwując cel, czekałem na odpowiedni moment, gdy będę mógł na niego naskoczyć. I gdy tylko taki się nadarzył, poszybowałem na grubcia niczym pikujący sokół, przyszpilając go do podłoża.
Trochę się rzucał, ale cios otwartą ręką w potylicę pozbawił go świadomości. I wtedy usłyszałem jak ktoś nadbiega z mojej lewej. Szybka lustracja i widzę, że to z całą pewnością agresor. Już miałem zacząć z nim walkę, ale Lena okazała się szybsza. Wyprowadzając cios prosty, na kolano napastnika (aż chrupło), pozbawiła go pędu w jednym momencie i obniżyła jego sylwetkę. Ale koleś widać nie żółtodziób, wyprowadził okrężną kontrę swoją kończyną górną mierząc w żebra dziewczyny. Ta spokojnie zblokowała cios i sama wyprowadziła piąchę w skroń napastnika. Cios był na tyle silny, że głowa odskoczyła, uderzając w ścianę budynku. Lena się nie pierdoląc, chwyciła ową głowę i dla pewności pizgnęła nią jeszcze raz o ścianę. Agresor zszedł niczym kropla. Ale wątpiłem, żeby był martwy. Z resztą wolałbym, aby tak nie było, ponieważ jednym obitym gościem Straż się nie przejmie, za to trupem… wtedy zaczęliby węszyć, a to by tylko utrudniało.
Na głowę grubcia założyłem czarny kaptur, zakrywając także częściowo twarz i razem z Leną odwlekliśmy go dalej między budynki, ponieważ widziałem, że tam akurat mało osób się przewijało.
Po paru dziesięciu minutach, znalazłem jakieś opuszczone domostwo i w jego piwnicach skrępowaliśmy naszego dorodnego przyjaciela. Lenę zostawiłem, aby czuwała przy kliencie i wróciłem wieczorem z małym zestawem narzędzi.

IV

  Po przebudzeniu, zaczął się chaotycznie rozglądać. Po charczeniu wnioskowałem, że próbował krzyczeć, ale wepchnięta w jamę ustną szmata zabezpieczona kolejną szmatą, wyraźnie to uniemożliwiała.
  Aby go uspokoić, uderzyłem go otwartą ręką. Poskutkowało.
  - A więc, teraz przejdziemy do sprawy. – podsunąłem sobie taboret, ustawiając go naprzeciwko klienta, a po mojej lewej ustawiłem mały stoliczek, na którym rozwinąłem skórzany przybornik w którym było umieszczonych kilka ładnie pobłyskujących przedmiotów.
  Zacząłem przebierać między narzędziami.
  - Widzisz, większość ludzi, a także stworzeń ogólnie, uważa, że ból to zło. No może poza ludźmi ściśle związanymi z medycyną i ludźmi takimi jak ja. Bo widzisz, ja uważam, że ból, to nie tylko sygnał ostrzegawczy, ale także bardzo pomocne narzędzie. Tak…  – wybrałem odpowiednie narzędzie i odłożyłem je na bok. – A Ty zaraz będziesz miał okazję przekonać się dlaczego. – uśmiechnąłem się przymilnie. – Teraz wyciągnę knebel, abyś miał sposobność odpowiedzenia na pytania, które Tobie zadam. Mam dla Ciebie tylko jedną radę. Lepiej nie krzycz, bo sprawisz sobie ból, rozumiemy się? – obiekt pokiwał głową na znak zrozumienia. – Dobrze.
  Tak jak przypuszczałem, stało się to samo, co w wielu podobnych przypadkach, z którymi miałem sposobność się spotkać. Koleś po prostu wydarł ryja, ale nim zdołał wykrzyczeć jakiekolwiek słowo, zacisnąłem swoją rękę na jego ustach, a w prawe udo wbiłem Ostrze. Zobaczyłem jak ból wypełzł na jego twarz.
  - Chyba się nie zrozumieliśmy. Powiedziałem, że masz nie krzyczeć. Za każde nieposłuszeństwo spotka Cię ból. Jak teraz właśnie. A teraz, odsunę moją rękę, a Ty powiesz mnie wszystko, co chcę wiedzieć. – jak powiedziałem tak uczyniłem. Słychać było jak jegomość ciężko oddycha.
  - Dobrze! Powiem wszystko co chcesz wiedzieć…
  - O! I o takie coś mnie chodzi. – poklepałem go przyjacielsko po policzku. – Ale zanim zaczniemy, muszę doprowadzić Twoje uzębienie do ładnego stanu, bo – nie ubliżając – jedzie Ci.
  - Co?! – przerażenie w jego oczach, było całkiem zabawne.
  Chwyciłem go za żuchwę i rozwarłem jamę ustną. Drugą ręką chwyciłem obcęgi.
  - Ależ nieładny ząbek. Nie sądzisz? – zapytałem dziewczynę.
  - Sadzę.
  - Najwyższy czas go wyrwać. – chwyciłem ząb i mocno szarpnąłem. Obiekt rzucił się z bólu. - A nie! To nie ten. Wybacz. Tooooo… ten! – odrzuciłem czarny od próchnicy ząb w kąt piwnicy. - Jeśli martwisz się o higienę procedury to nie musisz. Narzędzia może i stalowe, ale pokryte warstwą srebra, także żadne ustrojstwa nie dostaną się do Twego organizmu. – odłożyłem zakrwawione obcęgi na miejsce. – Rozgrzewka zakończona. Teraz już raczej kłamać nie będziesz, jeśli przyjdzie to Tobie do głowy, prawda? – pokiwał głową. – Inaczej sprawię Ci ból. – powtarzanie tej groźby wpływa pozytywnie na obiekt przesłuchania. Jeśli wie, co nastąpi, nie przychodzą mu do głowy kłamstwa. Bardzo pomocne.
  - Zadam tylko jedno pytanie, a jeśli odpowiesz, to wypuszczę Cię… kto wie, może nawet dam Tobie trochę srebra, na zastępczy ząb? – uśmiechnąłem się. – A teraz, powiedz mnie, gdzie znajduje się księga o tytule „Biały Zając”?
  - Kronikarz! Kronikarz! On będzie wiedział! – ciężko dyszał.
  - A gdzie znajdę tego Kronikarza?
  - Rynek miasta. Ma małą księgarnie o nazwie „Miastowa”.
  - „Księgarnia Miastowa”, dziękuję za pomoc, dobry człowieku. Lena, zwijamy się. – na powrót zakneblowałem jegomościa. – A to tak, żebyś się nie wykrwawił. – mrugnąłem do niego.
  Spakowałem narzędzia, odstawiłem meble i ruszyłem po schodach na parter.
  - A! Zapomniałbym. – zawróciłem z powrotem. – Mam mały prezent pożegnalny. – zza pazuchy wyciągnąłem granat fosforowy. – W całości dla Ciebie. – usunąłem zawleczkę, puściłem łyżkę i rzuciłem pod krzesło przesłuchiwanego. – Ma 30 sekundowe opóźnienie, także masz jeszcze trochę czasu, na uratowanie się. Żegnaj! – odmachnąłem na pożegnanie i dostrzegłem jak obiekt stara się chaotycznymi ruchami uwolnić. Krzesło było jednakże przyszpilone do podłogi.
  W chwilę po naszym opuszczeniu domostwa, granat zdetonował, a z okiennic piwnicznych buchnął jasny płomień. Zajechało też wypalonym tłuszczem.

V

Parędziesiąt minut później odnaleźliśmy rzeczoną księgarnię. Poinstruowałem Lenę, aby zaraz po przekroczeniu progu, pozostała w pobliżu wejścia i zmieniła tabliczkę z „Otwarte” na „Zamknięte”. Oczywiście dyskretnie.
- Szukam Kronikarza.
- A kto pyta? – starszy osobnik za ladą, wciąż wertując strony jakiegoś almanachu, spytał, ale zauważyłem też, że jego prawa ręka zniknęła za linią lady. Prawdopodobnie jakiś obrzyn do obrony.
- Znajomy Wieprza. – odpowiedziałem.
- Ach tak… czyli zgaduję, że jego tłustej twarzy już nie ujrzę więcej? – spojrzałem na niego i już wiedziałem co się stanie. Jeszcze zanim obrzyn wypalił rzuciłem się w bok, dobywając Bolta i ostrzegając Lenę. I wtedy obrzyn wypalił. Dwa razy. To samo uczyniłem ja. Ale z racji, że nie chciałem z Kronikarza zrobić przypieczonego kawałka mięsa, Bolt był nastawiony na paraliżowanie. Trzy strzały ognia zaporowego, zwinięcie się z podłogi i długi sus w kierunku celu. Ale dziadek był uzbrojony nie tylko w obrzyn. Znikąd dostrzegłem w jego ręce szablę. Zamachnął się nią na mnie, ale był zbyt wolny. Odskoczyłem i gdy tylko szabla pokonała łuk w kierunku podłoża, dopadłem do obiektu, blokując jego kończyny w tej pozycji. Następnie strzał z „baśki” w nos i kopniak liniowy na kolano. Aż chrupło przyjemnie. Zawył z bólu.
  - Moje kolano! – chwycił się z bólu za staw. Ja zabezpieczyłem szablę, coby nie dać mu okazji, do kontrataku.
  - No… nieźle dziadku. Kto by się spodziewał, że stawisz taki opór. Ale co tam – przynajmniej się trochę rozerwałem. – zaśmiałem się pod nosem. – Ale spokojnie. Jesteśmy tu po jedną, jedną jedyną rzecz – „Biały Zając”. Gdzie jest?
  - Nie mam go! – znów zawył z bólu.
  -Jak to? – nacisnąłem stopą na kolano. – To gdzie kurwa jest?!
- Poza miastem! Musicie go sami odnaleźć. Podam wam mniej więcej gdzie może się znajdować.
- Mniej więcej, to za mało. – znów zmiażdżyłem lekko staw. – Konkrety kurwa, albo przemaluję to pomieszczenie na trochę szarości z dodatkiem czerwieni. – wycelowałem Bolta w jego łeb i nastawiłem na elektormagnetyzm. Wyciągnął rękę w geście obronnym.
- Dobrze, dobrze! Las na północ za granicami miasta. Jest odgrodzony. Musicie go przeszukać sami. Szukajcie niespotykanych normalnie śladów zajęczych łap.
- Chyba sobie jaja robisz. – wtrąciła się Lena.
- Nie! Przysięgam! Nie wiem, gdzie on może być! Dlatego dałem mu ten tomiszcz na przechowanie. Nigdy nikt nie wie, gdzie on jest. On sam was znajduje. Ale może wam się uda dotrzeć do niego, zanim on dotrze do was. I módlcie się, aby tak się stało.
- Modlenie się, nie jest w moim stylu.
- Huxley. Straż miejska się tu zbliża. I to szybko.
Przez chwilę patrzyłem na Kronikarza. Ale nie wyczułem w jego wyznaniu fałszu. A umiem to robić.
Wskazałem Lenie tyle wyjście, a gdy tylko mnie minęła, klepnęła mnie lekko w ramię. Zacząłem się wycofywać, a lufę skierowałem na wejście dopiero, gdy kropnąłem Kronikarza.
Gdy tylko opuściliśmy budynek, szybko zmierzyliśmy drogą okrężną do hotelu. Musieliśmy zabrać kilka rzeczy, jak np. karabin Shelshoka i pociski usypiające… a także sporo ppanc. Wolę dmuchać na zimno.
Do lasu dotarliśmy późnym popołudniem. Więc, aby z całą pewnością spostrzec ślady Zająca, postanowiłem, że utniemy sobie nockę i zaczniemy poszukiwania dopiero nad ranem.
Niepotrzebnie. Rano, po nocce, w której było słychać naprawdę wiele dziwnych dźwięków, okazało się, że ślady Zająca, są naprawdę nie do przeoczenia. Długie na minimum 40 cm, a głębokie na jakieś 20.
- Gotowa? – odkiwnęła głową. – No to ruszajmy.
Z czasem las stawał się coraz gęstszy, ale tropy nadal było łatwo dostrzec i to z dość sporej odległości.
W końcu dostrzegłem białe futero. Zakradłem się, ściągnąłem karabin z pleców, wycelowałem, odbezpieczyłem i chyba zwierze usłyszało trzask zamka, bo obróciło swój łeb w moim kierunku. A przynajmniej jeden jego bok.
I wtedy dostrzegłem. Ślepia czerwone niczym najczerwieńsze rubiny, prosto z piekła, pysk naszpikowany długimi i z pewnością ostrymi niczym  brzytwy kłami, a pazury przypominały wielkie haki rzeźnickie.
Zanim zdążyłem oddać strzał, bestia odskoczyła w las, w kierunku zachodnim. Słyszałem jak łamie gałęzie, a może nawet co poniektóre drzewa, biorąc pod uwagę jego rozmiary. Okrążał nas. Dźwięk na to wskazywał. Przez tą chwilę, gdy jego sylwetka się ukazywała między drzewami, zrozumiałem, że to prawdopodobnie nie lykantrop. Nie było pełni. Tak więc odpadały podejrzenia, że to zającołak.
Ale jeśli to nie bestia w takim razie, to jakaś mutacja magiczna. Możliwe, że jakaś broń, która zbiegła.
Dźwięk się nasilił i teraz już nie krążył. Zmierzał wprost na nas.
- Lena, szykuj się. – przyłożyłem kolbę karabinu do policzka i czekałem.
Dźwięk odskakiwał to z lekka w prawo to z lekka w lewo, aż się zatrzymał. Tak po prostu. Zastanowiło mnie to. I wtedy coś podpowiedziało mnie, aby zlustrować poziomy wyżej. W dziurze między koronami drzew dostrzegłem jak bestia na nas pikuje. Dźwięk ustał, bo Zając postanowił wyskoczyć w powietrze.
- Lena! Unik! – odskoczyłem na bok i zobaczyłem, że dziewczyna uczyniła to samo.
Przetoczyłem się na plecy, wycelowałem i oddałem strzał. Był na tyle celny, że dopadł bestii, ale nie był tak celny jak chciałem. Zraniłem go tylko, a wiadomo, że zranione zwierzę staje się jeszcze bardziej agresywne i niebezpieczne. A tego zwierza raczej nie chciało się drażnić. Znów spojrzenie tych czerwonych ślepi. I skok w mym kierunku. Próbowałem uniknąć, ale był zbyt szybki. Pochwycił mnie za podudzie i rzucił mną w przeciwnym kierunku.
Usłyszałem strzał i zobaczyłem jak na klatce piersiowej Zająca, rośnie czerwona plama. Strzał z Tora musiał go nieźle w środku poharatać, ale to wciąż go nie powstrzymało. Obrócił się tylko w kierunku dziewczyny i zaryczał.
Wycelowałem swój karabin, mierząc w głowę. Strzeliłem, ale pocisk znów chybił miejsca, za to odstrzelił ucho. Bestia zaryczała z bólu. Znów chciała się na mnie rzucić, ale kolejny pocisk przeszył ją na wylot i znów strzeliłem ja, tym razem mierząc w kończynę miedniczą. Bestia padła unieruchomiona. Przeładowałem, kolejny strzał, kolejna kończyna. I tak załatwiłem wszystkie cztery.
Po tym podszedłem, ale niezbyt blisko, tak żeby być poza ewentualny zasięgiem. Wycelowałem i wpakowałem pocisk prosto w płat czołowy. Czaszka pięknie eksplodowała rozrzucając krwawe resztki mózgu po okolicy.
- Będą miały na czym żerować okoliczne zwierzęta. – podsumowała Lena.
- A i owszem. Będą miały.
Obejrzałem truchło dokładnie i w prawym nadbrzuszu dostrzegłem nici chirurgiczne. Ktoś coś zaszył.
Dobyłem Ostrza i rozciąłem owo miejsce zabiegu. W środku, zawinięty w jelito, znalazłem tomiszcz. Tytuł wyraźnie sugerował, iż była to ta księga, której szukałem. Tyle, że z małą różnicą. Bardzo małym drukiem nad głównym segmentem tytułu, można było dostrzec napis „dogonić”. „Dogonić Białego Zająca”. Biorąc pod uwagę, że bestia była wyrośniętym białym zającem, było to nader zabawne.

VI

Po dostarczeniu tomiszcza, do zleceniodawcy, sakiewki z wynagrodzeniem przymocowałem do ramy najnowszego krzyku mody, który to postanowiłem zakupić – bicykla. Mnie oczywiście zależało jak zawsze na funkcjonalności, a ta była nie do zaprzeczenia. Podróże od tej chwili zajmowały nam dużo mniej czasu.



środa, 26 lutego 2014

Dogonić białego zająca - informacyjnie

Ha! Myślałaś, że to nowe opowiadanie, a to tylko notka informacyjna.
Mam Cię Marleno :D Trolololo :D



  A teraz info dla pozostałych Czytelników.
  Do końca tego tygodnia winno się ukazać opowiadanie, o tytule zawartym w tytule tego posta :P
  Jak zawsze będzie seks, tortury i sceny akcji, czyli wszystko to, co najemnicy lubią najbardziej ;) No a przynajmniej jeden :P
  W każdym razie...
  Stay Tuned! :D

wtorek, 12 listopada 2013

Polowanie na "Czerwonego Smoka"

I

Wyprowadziłem cios prosty, ale Lena szybko go zbiła, wykonała piruet z przeskokiem do przodu i znalazła się błyskawicznie za moimi plecami. Po tym, poczułem silny cios w okolicy kręgosłupa lędźwiowego. Odrzuciło mnie to do przodu, jednocześnie wytrącając z równowagi. Żeby nie przychrzanić o glebę, wykonałem przewrót przez prawe ramię i lądując na kolanach, szybko obróciłem się w stronę dziewczyny. Ta była już przy mnie, wyprowadzając cios podudziem, mierząc w moją skroń. Zablokowałem go przedramieniem, tuż przy mojej głowie i wyprowadziłem kontrę prawą pięścią, mierząc w krocze dziewczyny. Cios doszedł celu. Lena zgięła się i straciła równowagę, wtedy na nią skoczyłem, a z racji, że byłem 30 kg cięższy, przyszpilenie jej do ziemi, nie sprawiło mnie żadnych kłopotów.
Dziewczyna wyprowadziła cios łokciem w moją twarz, ale ten także zblokowałem, odsunąłem się na bok, jednocześnie chwytając ją za przedramię, i zakładając dźwignię na jej łokciu, przyszpiliłem ją do gleby jeszcze bardziej, sprawiając jej jednocześnie spory ból. Wyginając moje ciało jeszcze bardziej w łuk, spotęgowałem tylko efekt. Puściłem ją dopiero, gdy zawyła z bólu naprawdę mocno i odklepała walkę.
- Ty cholerniku! Prawie złamałeś mi rękę. – spojrzała na mnie z furią w oczach.
- Nie złamałbym Ci ręki. Po prostu, zwichnąłbym ci łokieć. – odpowiedziałem z uśmiechem, a ona wystawiła mnie środkowy palec, co symbolizowało znak nieuprzejmości. Ja tam tego jakoś nie łapałem. Po prostu środkowy palec. Ale tak już jest z symbolami. – Muszę przyznać, że wyglądasz naprawdę słodko, gdy się denerwujesz.
- Pierdol się.
- Bardzo chętnie, ale nie wolałabyś najpierw wymyć się z tego piachu, którym jesteśmy oblepieni? Wolałbym, żeby żadne jego ziarenka nie dostały się w nieodpowiednie… szczeliny. – puściłem jej oko i klepnąłem w pośladek. Lena próbowała się odegrać… tyle, że kopniakiem. Jednakże szybko odskoczyłem i cios wymierzony w moje krocze, przeciął tylko powietrze.
Zaraz po wyjściu z rzeki przywaliłem dziewczynę swoją masą ciała. Rzucała się, chociaż wiedziała, że nie ma szans na zwycięstwo. Mam wrażenie, że robiła to po prostu, bo gustuję w walecznych kobietach.
Pochwyciłem jej przedramiona i wyciągnąłem wysoko „w górę”, aż do wyprostu kończyn górnych. Zaraz po tym moje usta przylgnęły do jej, a nasze języki się skrzyżowały. Uwolniłem jedną rękę, pozostawiając cały problem trzymania przedramion dziewczyny, drugiej. Wolną kończyną, zszedłem poniżej pasa i zaplotłem uda dziewczyny wokół swojego torsu, a następnie nakierowałem swoje penisin do „bram raju” jak to ujął kiedyś mój pułkownik (teraz emerytowany i w dodatku z jaskrą) czym dla niego są genitalia kobiety.
Dziewczyna wygięła się przyjemnie w lekki łuk i jeszcze mocniej przylgnęła do moich warg. Jednakże postępująca rozkosz, rodząca się z każdym ruchem lędźwi zmusiły i mnie i ją, do zaczerpnięcia głębszego wdechu, coby nie mieć następnego dnia zakwasów w miejscach w których nie winno się ich mieć.   
Gdy orgazm ogarnął i moje i Leny ciało, znów poczułem jakby ukłucie winy… często na koniec stosunku przychodziło wspomnienie Eleny… Elena…
Mam wrażenie, że wtedy, robiąc za jej ochronę, niepotrzebnie się zakochałem. No ale kiedyś chyba na każdego przychodzi pora.
Po zakończonym stosunku, ponownie wzięliśmy kąpiel, tyle, że tym razem wyjście z rzeki zakończyło się po prostu założeniem szat i spakowaniem ekwipunku.
- To gdzie się w końcu udajemy? – dziewczyna zadała pytanie, mimo iż powtarzałem jej już parę razy co jest celem naszej podróży.
- Do Astroportu, w celu skontaktowania się z handlarzem, który przemyci nas na Helios. Ile razy mam to Tobie powtarzać, co? – zapytałem lekko podirytowany.
- Tyle razy ile będzie trzeba. – puściła oczko i ruszyła szybkim krokiem jako pierwsza.
Ruszyłem zaraz za nią, patrząc na mapę i obliczając mniej więcej, ile nam do miasta zostało. Wyszło mnie, że mamy jeszcze około pół dnia marszu. Tak więc z głową pełną niczego, ruszyłem w trasę z moją partnerką podróży, a także jedynym wsparciem, jakie na tą robotę przygotowałem.
Przez te parę miesięcy przebywania z Leną i uczenia ją walki, przekonałem się, że jest bardzo uzdolnionym nożownikiem, jak i strzelcem wyborowym. Dlatego też postanowiłem, że gdy tylko znajdziemy się na Helios, pierwsze co zrobię, to kupię jej karabin Tor, coby miała z czego ponapierdalać do przeciwnika, jeśli zajdzie taka potrzeba. A jak nie, to chociaż dla rozrywki. W sumie, też zawsze chciałem z tego ponawalać.

II

Do Astroportu dotarliśmy, gdy Słońce chowało się już za horyzontem. Miasto z daleka można było dostrzec bez problemu. Powodem były wysokie budowle, które zdawały się dotykać chmur… jakby je drapiąc. Stąd też z resztą wzięło się określanie tych budowli mianem „drapaczy chmur”, co było, jak to ujęła Lena, w pewien sposób romantyczne. A dla mnie? Meh… nazwa jak nazwa. Przynajmniej nie brzmiała zbyt głupio, ale i tak miałem wrażenie, że raczej na zbyt długo z nami nie pozostanie.
Wejście do miasta od strony zachodniej, było jednym z lepszych pomysłów w moim życiu. Promienie światła w bardzo przyjemny i nastawiający pozytywnie sposób, oświetlały drogi, które przechodziły po prostej między budynkami, dzięki czemu miało się ogląd ulicy. Z racji, że miasto było wybudowane na zboczach, ulice zawsze szły pod kątem. W zależności od miejsca - podróż, albo odbywała się w górę, albo z górki.
Człowiek odpowiadający za nasz przemyt, miał ponoć bytować w lokalu zwanym „Usta nierządnicy” i wbrew nazwie, nie był to burdel, a dość zadbana tawerna.
Zaraz po przekroczeniu progu lokalu, do mych nozdrzy trafił znany i lubiany zapach spożywanego w dużych ilościach alkoholu.
Pierwsze co zrobiłem, to podszedłem do szynkwasu i zamówiłem butelkę soku maliwiańskiego i dwa gliniane kufle. Jakoś z tego rodzaju wykonanych kufli, sok miał lepszy smak.
Gdy zasiedliśmy przy stoliku, rozlałem i sobie i Lenie po kuflu i na dzień dobry, wypiliśmy je jednym haustem.
- To gdzie ten Twój handlarz, Huxley? – zadając to pytanie, dziewczynie się odbekło na tyle porządnie, że co niektórzy bywalcy lokalu obrócili na nas swoją jaźń.
- Wiesz, że nie lubię gdy tak się do mnie zwracasz. – nalałem kolejny kufel. – Ja względem Ciebie, zawsze używam pierwszego imienia.
- Tylko dlatego, że nie znasz drugiego. – cmoknęła do mnie i odwróciła wzrok, prawdopodobnie w poszukiwaniu jakiegoś bardziej znośnego aparycją i manierami osobnika, którego mogłaby zaciągnąć, do jakiejś najbliższej noclegowni w celu zabawienia się. I znalazła. – Zmywam się. Wiesz w jakim celu. – podniosła tyłek i wypruła niczym strzała od stolika, zagadując jakiegoś, na oko 20 letniego, chłopaczka. I tylem ją widział.
Czasami sądzę, że gdyby nie ja, to z tej dziewczyny mogłoby wyrosnąć coś przyzwoitego… ktoś bardziej pasujący do norm społecznych, które mnie otaczały. No ale tak mam przynajmniej zaufanego partnera podróży i dobrego… hm… tak… przyjaciel, to może być to słowo.

III

Około godziny 1900 w przybytku zjawił się osobnik odpowiadający temu z fotografii, którą dostałem od zleceniodawcy. Kobieta, dobrze zbudowana, około 5 i pół łokcia wysokości, krwistoczerwone włosy.
- Ponoć przy burzowych chmurach loty w Przestrzeń, są odwoływane. – powiedziałem to na tyle głośno, żeby kobieta mogła mnie usłyszeć.
- Ale tylko gdy pioruny omiatają szczyty gór. – usłyszałem w odpowiedzi. Weryfikacja zakończona. Teraz można było przejść do biznesu.
- Zapraszam. – wskazałem na wolne krzesło obok mnie. – Napije się pani ze mną?
- Bez kielicha, a w tym przypadku bez kufla, nie zwykłam dyskutować o interesach. – zasiadła przy mnie, a ja nalałem jej soku po same brzegi. – Na zdrowie.
- Na zdrowie. – i kielichy stuknęły się. – Tak więc. Tutaj znajduje się opłata i list instruktażowy. – podsunąłem kopertę kobiecie, a ona zważyła ją w ręku i sprawdziła zawartość. Wyraz jej miny wskazywał, że wszystko było w porządku. – Jeśli się zgadza, proszę zapoznać się z instrukcją i jutro spotkać się tutaj ze mną, punktualnie o 1200. Każda minuta spóźnienia, powoduje ubytek premii o 10%. Mam nadzieję, że się rozumiemy?  
- Całkowicie, panie…
- Huxley. I na tym poprzestaniemy.
- Niech i tak będzie. Tak więc, do zobaczenia dziś wieczorem, panie Huxley. – podsunęła mnie karteczkę, na której dostrzegłem adres. Wyzerowała kufel i odeszła krokiem niepozostawiającym złudzeń, co do wymowy ostatniego wypowiedzianego przez nią zdania.
- Hm… to zlecenie zapowiada się nader ciekawie… - szepnąłem do siebie.
Resztę dnia spędziłem w lokalu, wiedząc, że Leny i tak do ranka nie ujrzę. Tak więc wdałem się w konwersację z byłym instruktorem musztry, który teraz robił w Straży Miejskiej, jako sierżant sztabowy (niektórych przyzwyczajeń, nie da się zmienić), bójkę którą to rzeczony sierżant przerwał, zalałem prawie w trupa z rzeczonymi kolesiami z którymi owej bójki się podjąłem, no a na końcu, dowlokłem się do adresu, który mnie nasza kochana pani Transport podała.
Gdy zapukałem do wrót, otworzyła mnie ubrana w lekkie półprzezroczyste szaty, kobieta , jednakże nie ta, z którą spotkałem się w lokalu.
- Przepraszam… ale szukam tej kobiety. – pokazałem zdjęcie. – Nie wie pani, gdzie mogę ją znaleźć? – z trudem trzymałem pion, toteż podparłem się o framugę wejścia.
- Spokojnie Helio, to… znajomy. – głos przemytniczki wybił się ze szczytu schodów, które można było dostrzec zaraz po otwarciu wejścia. – Zapraszam panie Huxley w moje skromne progi.
Powiem tylko tyle, że progi nie były absolutnie skromne. Sytuację, dodatkowo poprawiał fakt, że przemytniczka była ubrana podobnie jak jej koleżanka. Tak więc, czyniąc historię krótką, wiedziałem co się szykuje. Szczegółów wam oszczędzę, mości panowie, albowiem, to przeżycie tamtej nocy było po prostu zbyt dobre, ażeby odbierać panom jego smak, poprzez opowiadanie tego słowami, które i tak są zbyt płytkie. To TRZEBA przeżyć. Polecam oczywiście wstawić się przed uczestniczeniem w tego typu igraszkach. Jakimkolwiek środkiem odurzającym. Na czym to ja… a tak!
Rano wróciłem do tawerny, i usiadłem przy tym samym stoliku, który okupowałem poprzedniego dnia. Zamówiłem ten sam trunek i czekałem, aż zjawi się Lena. Ta przyszła około godziny 0800. Około, bo nie spojrzałem na chronograf, a wnioskowałem po promieniach słońca, które dostawały się do środka poprzez okiennice.
- Jak tam noc, dziewczyno? – spytałem, gdy tylko przekroczyła próg.
- A jak myślisz?
- Hm… pewnikiem podobnie jak i u mnie. – uśmiechnąłem się pod nosem i łyknąłem nieco trunku z kufla. – Dosiądziesz się, czy będziesz tak tkwiła przy tym szynkwasie?
- Czekajże, głodna jestem. – odwróciła się do wejścia na zaplecze. – Ejże! Czy jest tu ktoś na tyle kompetentny, żeby mnie obsłużyć?
- Na twoim miejscu, zważałbym na słowa, mała. Chyba nie chcesz skończyć z włosem łonowym w swoim daniu… albo kilkoma. – puściłem jej oko, a ona tylko przewróciła swymi.
Po chwili zjawił się właściciel i spytał co podać. Lena jak zawsze zamówiła gulasz, surówkę z marchwi i pół bochna chleba. Zawsze odkrawałem sobie kawałek, ponieważ miałem słabość do świeżego pieczywa. Najbardziej uwielbiałem jego zapach…
Tak więc, jak umówione, o 1200 w lokalu zjawiła się przemytniczka.
- Witajcie, panie Huxley. – przywitała mnie z uśmiechem od progu. – Wczorajszej nocy, było przyjemnie. Moja koleżanka podziela to zdanie.
- Raduje mnie ten fakt niezmiernie… - w pół zdania wbiła się Lena.
- Widzę, że z Ciebie podobne ziółko, jak i ze mnie. Najpierw pierdolisz się ze mną, a później znajdujesz sobie inną…
- Ja po prostu wykorzystuję sytuację maleńka, bo w przeciwieństwie do Ciebie, nie muszę jej szukać. – klepnąłem ją przyjacielsko w ramię, a ona tylko prychnęła i oddała się spożywaniu gulaszu.
Odwróciłem się na powrót do przemytniczki. – Tak więc… w sumie, to nawet nie wiem, jak was zwą…
- Anna.
- A więc Anno, o której wylot i jak długo nam zajmie nim dotrzemy do Helios?
- Helios znajduje się od nas o około 4 lata świetlne… plus minus 2 dni. No chyba, że natrafimy na jakieś anomalie, wtedy wiadomo, czas się wydłuży.
- 2 dni? Nie da rady szybciej?
- Pan wybaczy, panie Huxley, ale mój Świetlik, to nie Gwiazda Bojowa, albo jakiś inny typ okrętu, że mogę sobie przeskakiwać między układami w ciągi kilku chwil. Wie pan jak potężnych kryształów wymaga tego typu Skok, żeby być tam w ciągu chwili? Poza tym, Osłony podtrzymujące funkcje życiowe…  - jej wywód zaraz miał się stać dość miłym widowiskiem, ale kiedy zobaczyła mój uśmiech na twarzy, odpuściła sobie, bo poznała się na mojej grze. – Pan lubi się tak bawić ludźmi, prawda?
- Każdy potrzebuje jakiejś pasji. – odpowiedziałem, nadal trzymając poprzedni wyraz twarzy.
- Wylot jutro o 10 rano. Nie spóźnić się proszę.
Kiwnąłem głową, na potwierdzenie. – Zanim pani odejdzie… – zatrzymałem ją w progu. – Mówi się 1000, nie 10 rano. Z tego co wiem, w tym państwie używa się systemu 24 godzinnego. – machnęła na mnie ręką i wyszła z lokalu.
- Zmywam się Lena. Poszukam jakiegoś dodatkowego sprzętu, zanim wyruszymy. – tak też zwlokłem swój ciężki zad z krzesła, wyszedłem z tawerny i ruszyłem w stronę Portu, coby znaleźć tam wymagany sprzęt.
Długo szukać nie musiałem, bo zaraz zjawili się przedstawiciele, którzy najwidoczniej potrafili wyczuć klienta z daleka.
Na godną uwagi ofertę trafiłem dopiero po jakimś czasie. Z racji, że zleceniodawca, wyposażył mnie w budżet odpowiedni, do moich zachcianek, kupno sprzętu nie stanowiło żadnego problemu.
Do zachodu Słońca, miałem wszystko czego potrzebowałem. Znalazł się nawet karabin Tor, tak więc, nie musiałem czekać z jego kupnem, aż do przybycia na Helios. Gdy tylko pokazałem go Lenie, ta z radości aż rzuciła się mnie na szyję, co nie powiem, było dość przyjemne.

IV

Następnego dnia, o umówionej godzinie, wyruszyliśmy w przestrzeń. Najpierw start, podczas którego nie zaznaliśmy efektu Przyciągania, dzięki Niwelatorom (pierwsi Pielgrzymi mieli z tym niejakie problemy), a następnie, gdy tylko znaleźliśmy się poza Strefą - Skok. Człowiek ma wrażenie, jakby był rozciągany w kierunku frontu statku. Jednakże nie jest to aż tak dyskomfortowe, jak to niektórzy opisują.
Tak jak powiedziała Anna, w dwa dni dotarliśmy do Strefy Helios. Oczywiście „dokładne” przeszukanie, przez jednostki Straży Granicznej, nic nie dało. Pieniądz potrafi zdziałać naprawdę wiele.
Gdy tylko moje stopy dotknęły powierzchni planety w twarz uderzyło mnie palące powietrze.
- Fahise… gorąco tu.
- A czego się spodziewaliście, panie Huxley? Jesteśmy w odległości dwa razy bliższej do Helionu niż Astoria do Słońca. Gwiazda może mniejsza, ale nadal grzeje niemiłosiernie.
Nie lubiłem ciepła. Zawsze wolałem, umiarkowane temperatury, albo niższe. Także nie widziało mnie się, że to tutaj zostałem wysłany, żeby zapolować na grubego zwierza.
Odwróciłem się do przemytniczki i wręczyłem jej premię. – I tak jak się umawialiśmy. Daję sygnał, pani przylatuje, odbiera nas stąd i wracamy do domu.
- Zawsze myślałam, że dla ludzi pańskiego pokroju, nie ma czegoś takiego jak dom.
- Moją planetą jest Astoria, a nie jakieś pierdolone pustynne piekło, jak Helios i mu podobne kawałki skały, dryfujące w Przestrzeni. – splunąłem parszywie na powierzchnię tej przeklętej planety.
- Jak tam chcecie. Mnie odpowiada każda planeta, na której można dobrze zarobić. Tak więc, do zobaczenia panie Huxley. – wyciągnęła rękę na tymczasowe pożegnanie, a ja odwdzięczyłem uścisk.
- Dobra Lena, zbieraj graty i ruszamy poszukać, jakiegoś chłodnego lokalu.
Ruszyliśmy więc w głąb miasta, poszukać jakiegoś przybytku w którym w miarę będzie się można ochłodzić, wykąpać, zjeść i przespać.
Po niedługich poszukiwaniach coś takiego się znalazło. „Baribal”. Nazwa trochę ironiczna i tak jakby przewidująca upadek przybytku z racji, że ostatnio osobnik tego zwierza, był widziany około 120 lat temu. No ale nie moja sprawa.
Przekroczyliśmy próg, a wnętrze okazało się dość ładne. Podszedłem do blatu i uderzyłem w dzwonek. W ciągu sekundy znalazł się przy nim recepcjonista.
- Jak mogę państwu pomóc? – spytał z tym nienagannym uśmiechem, który możecie zauważyć u każdego dobrze wytrenowanego w tymże fachu.
- Pokój dla dwojga. I proszę sobie nie szczędzić. – rzuciłem na blat woreczek, a zawartość zabrzmiała dość przyjemnie i jednoznacznie.
- Rozumiem… pokój dla dwojga… O! Ten będzie w sam raz. – podał mnie klucz z numerem 69. – Apartament na najwyższym piętrze. Czy życzą sobie państwo, aby lokaj wniósł za państwo bagaż?
- Nie, dzięki chłopaku. Poradzimy sobie.
Zabrałem klucz i ruszyliśmy na najwyższe piętro… windą na szczęście. Pomyślałem sobie, że gdybym miał tachać cały ten ekwipunek po schodach, to chyba bym tu kogoś zapierdolił.
Pokój też okazał się naprawdę przytulny. Sypialnia z jednym, za to naprawdę wielkim łożem, łazienka posiadająca, zarówno wannę żeliwną, jak i prysznic, oddzielna toaleta, przedpokój, w którym znajdował się regał pełen książek. W tym parę tytułów, które znałem z lat młodzieńczych.
- A więc dziewczyno. Ty zostajesz tutaj, a ja idę się spytać o pewien adres, do którego się wybiorę.
- Ale…
- Bez dyskusji. – przerwałem jej. – Ty zostajesz, ja idę. Tu masz książki. Poczytaj sobie parę, bo widzę, że są tu naprawdę miłe tytuły. - wyciągnąłem jej „Błękitnego Smoka”. – Trzymaj. Dobra książka psychologiczna. Powinna Ci przypaść do gustu. W każdym razie, ja ją ciepło wspominam. No, tak więc, do zobaczenia. – odmachnąłem jej i udałem się do drzwi.
- A jak będę głodna, tatku? –zapytała z tym jakże szczenięcym wzrokiem.
- Tam masz aparat. Zadzwoń po służbę, na pewno coś Ci dostarczą. – zatrzasnąłem za sobą drzwi i udałem się do recepcji. Tam spytałem recepcjonistę, gdzie znajduje się ulica Heliańska. Wytłumaczył mnie dokładnie jak stąd dojść. Wręczył nawet mapę i na niej zaznaczył trasę, co ułatwiło znacznie podróż.  
Po drodze, naoglądałem się tego, bądź co bądź ładnego miasta. Wszędzie znajdowały się fontanny, mające na celu schłodzenie powietrza, a także można się było w nich zamoczyć, gdyby człowiek odczuwał taką potrzebę.
Do domu mojego kontaktu dotarłem po około godzinie marszu. Godzinie, bo raz, że miasto jest właściwych rozmiarów, dwa, nie spieszyło mnie się.
Co dziwne drzwi wejściowe nie były zamknięte. Albo to miasto było tak bezpieczne, albo… no właśnie. Tak więc dobyłem Bolta i trzymałem go w pogotowiu. Dodatkowo pod moim półpłaszczem, miałem schowany obrzyn, uzbrojony w „Oddech Smoka”, tak więc nie miałem zbytnich obaw, co do finału ewentualnej konfrontacji.
Próg przekroczyłem delikatnie uchylając drzwi i lustrując hall wejściowy. Pusto, jednakże szło dostrzec ślady krwi i rozbite wazy, jak i meble. Podążyłem smugą juchy i w następnym pokoju znalazłem to, czego obawiałem się znaleźć. Truchło mojego informatora. Zlustrowałem i to pomieszczenie, ale niczego nie zauważyłem. Podszedłem do ciała denata, żeby upewnić się czy rzeczywiście jest martwy, ale brak pulsu i bełt wystający z jego czaszki sugerowały tylko jedno.
Tak więc omiotłem parter, a następnie udałem się po schodach na piętro. Tam usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła i wywracanych mebli. Udałem się ku źródłowi dźwięku. Gdy uchyliłem lekko drzwi, zobaczyłem postać w czerni, która wyjątkowo uparcie czegoś szukała. Drzwi otworzyłem na oścież, a Bolta przestawiłem na energię paraliżującą.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale chyba mamy do pogadania. – postać odwróciła się lekko zdziwiona, ale zaraz po tym odzyskała zmysły, rzuciła we mnie wazonem (który rozwaliłem w powietrzu celnym strzałem), a po tym doskoczyła  do mnie, wyprowadzając cios prosty. Odchylając się, zbiłem go i jednocześnie wyprowadziłem swoją kontrę, czubkiem buta, mierząc w krocze agresora. Gdy ból skrzywił go w pół, uderzyłem raz, a dobrze kolbą w podstawę czaszki napastnika, tak żeby go ogłuszyć, ale nie zabić.
Nieprzytomnie ciało zwlokłem do piwnicy, gdzie przywiązałem je, do masywnego krzesła, a samo krzesło przybiłem gwoźdźmi do podłogi.
W kuchni poszukałem składników z których mógłbym zrobić sole cucące. Wystarczyło zmieszać Ostrokost z sokiem z cytryny, a następnie zalać wrzątkiem w celu parowania. Po zrobieniu miksturki, wszedłem na chwilę do łazienki, żeby nalać miskę wody. Znalazłem stalową, a ta na obecną chwilę nada się jeszcze bardziej.
Tak przygotowany zszedłem do piwnicy. Miskę odstawiłem pod ścianę, a sole podłożyłem pod twarz napastnika. Obudził się po chwili lekko sycząc z bólu.
- Kim jesteś? – jego… hm… jej oczy, wyrażały zarówno czystą niechęć i furię, jak i dozę zaniepokojenia i upokorzenia.
- To samo pytanie, mogę zadać Tobie… mała. – puknąłem ją w nos w celu ośmieszenia, ale ona żartu nie załapała i tylko splunęła mnie w twarz. Obtarłem ją ręcznikiem i się wyprostowałem. – Widzę, że nie chcemy po dobroci. Cóż… w takim razie… - zamoczyłem ręcznik w misie z wodą. - Słyszałaś kiedyś o metodzie przesłuchiwania zwanej „ręcznikiem Schulbaka”? – wyraz na jej twarzy mówił, że raczej nie słyszała.
- Nie boję się śmierci! – splunęła na podłogę.
- Nie martw się. Nie umrzesz. Poza tym, z takimi gestami ja bym uważał. Śmierć, jest bardzo kapryśna. – puściłem do niej oko, a później odwróciłem się do małej okiennicy. – Tak więc, „ręcznik Schulbaka” został stworzony przez, jak się domyślasz, Schulbaka. Był to lekarz wojskowy, aczkolwiek specjalizował się w anatomii i schorzeniach systemu trawiennego. Pewnego dnia, gdy miał już dość nieskuteczności polowych metod przesłuchiwania kontrwywiadu, głównie za sprawą tego, że tracił wielu żołnierzy na stole operacyjnym, stworzył swoją własną metodę. Wykorzystał do tego swoje zdolności i wiedzę medyczną. Wymyślił, że wystarczy zmoczyć kawałek materiału, jak np. ręcznik, taki jaki ja mam teraz w ręce i wepchnąć go przesłuchiwanemu w przełyk. Gdy ten zacznie działać, ręcznik zostaje powoli pochłaniany. A wtedy wystarczy jednym energicznym ruchem owy ręcznik wyrwać. Wiesz co się dzieje wtedy? Zrywa się nabłonek wyściełająca przełyk, co prowadzi do strasznego bólu i kilku tygodniowej agonii, która kończy się śmiercią. Tak więc, jeśli chcesz sobie darować tegoż bólu, powiedz mnie lepiej od razu, kto nasłał Cię na mężczyznę, który leży teraz martwy w kuchni na parterze? – moje spojrzenie i wyraz twarzy nie pozostawiały złudzeń, co do tego, że nie zawaham się użyć przed chwilą opisanej metody. – Przedstawię Ci jak sprawa stoi. Nikt nie wie w jakiej sytuacji jesteś, bo gdyby wiedzieli, już by się tu zjawili. Jesteś przywiązania do krzesła, które jest przybite do podłogi, a przesłuchuje Cię człowiek, który nie ma skrupułów, gdy coś staje mu na drodze, do zapłaty, za wykonane zadanie. A dziś, niestety, Ty jesteś tym obiektem. – pochyliłem się ku jej twarzy i przybrałem szaleńczy uśmiech, coby jeszcze bardziej wzmocnić efekt wypowiedzi.
Zauważyłem u zabójczyni dobry symptom. Mianowicie, lekko mrugnęła i złapał ją krótki, prawie nie zauważalny skurcz.
- No dobrze, jak nie, to nie. – Chwyciłem ją za żuchwę i otworzyłem jej usta najszerzej jak się dało. Potem wepchnąłem ręcznik, ale zanim ten znalazł się w przełyku, zabójczyni wydała z siebie dźwięk, który brzmiał niczym prośba. Tak więc wycofałem rękę z ręcznikiem. – Mów, co chcę wiedzieć.
- Nie znam jego imienia… – mówiła prawie przez łzy. – Mówią na niego Czerwony Smok… tylko tyle wiem. Chciał, żebym odnalazła, jakieś dokumenty w tym domu. To wszystko. Przysięgam. Dobrze zapłacił.
- No! Zuch dziewczyna. Było takie trudne? – poklepałem ją po twarzy ze szczerym uśmiechem na swojej. – A teraz powiedz mnie jeszcze, gdzie najszybciej go znajdę?
- W północnej części miasta. To jego teren. Ma tam swoją prywatną armię drabów. Bez upoważnienia nie wejdziesz…
- O to ja już się będę martwił. Jego lokum?
- Mała forteca. Czerwona Forteca. Nazwa z powodu czerwonych cegieł z jakich ją wykonano.
- I takie wywiady to ja lubię. – potarmosiłem jej włosy. Odwróciłem się na pięcie i wszedłem po schodach na parter.
- A ja?! – zwołała jeszcze za mną zabójczyni.
- A tak! Zapomniałbym. – zszedłem ponownie do piwnicy, pochwyciłem dwa gwoździe i wbiłem je w uda dziewczyny. Zawyła z bólu.  Później urwałem kabel od żarówki, rozplotłem go trochę i obwiązałem nim oba gwoździe. Następnie wziąłem miskę wody i włożyłem w nią stopy dziewczyny. – Widzisz w tak dużych miastach jak to, nikt nie zwróci uwagi na wzmożony pobór prądu. Przekręcasz jedną wajchę i rezerwy energii płyną do wszystkich mieszkańców. To nie tak jak w tych wschodnich państwach w których kiedyś musiałem operować. Człowiek musiał wracać do starych metod, jak polewanie skóry kwasem, albo wyrywanie paznokci. Ale teraz, już się nie muszę tym martwić. – klepnąłem dziewczynę w uda i udałem się do przełącznika.
- Zaczekaj! Powiedziałam wszystko co wiedziałam!
- Prawda, ale to i tak Cię nie uratuje. – przekręciłem włącznik, a gdy tylko prąd przepłynął przez ciało dziewczyny, zawyła z bólu, a ja spokojnie odszedłem z miejsca zabójstwa i tortur psychicznych…

V

Akcje rozpoczęliśmy nocą, coby być widocznym jak najmniej. Żeby łatwiej dostrzec przeciwników, założyłem Wampira. Taki sam miała Lena.
Umieściłem ją na najwyższym budynku, z którego miała wygodne pole ostrzału, w celu mojej osłony. Ja za to poruszałem się na poziomie ulicy, wykańczając każdego napotkanego draba. Rozpoznać nie było ich trudno. Czerwony Smok, miał słabość do czerwieni, tak więc, prawie każdy z drabów miał jakiś czerwony element garderoby jak, opaska, albo bluza munduru.
Moja metoda zabójstw była szybka i skuteczna. Skasowanie kolana, zakrycie ust draba, coby krzykiem nie zwabił kolegów, a następnie Ostrze w przestrzeń zaobojczykową, bądź w podstawę czaszki. Ta druga opcja była lepsza, bo od razu eliminowała koleżkę, z tej gry. Truchła chowałem w cień, coby ich jakiś zbłąkany wartownik nie znalazł.
Gdy nie udało mnie się zlikwidować draba, albo go przeoczyłem lub było ich dwóch, wyciszony Tor Leny, sprawdzał się znakomicie.  12 mm aluminiowe pociski wystrzelone za pomocą szyny elektromagnetycznej, pozostawiały zarówno z czaszki jak i ciała draba, tylko ochłap mięsa. Krwawo, ale bardzo skutecznie.
Tak też pokonałem drogę prawie do samej Czerwonej Fortecy. Jednakże na ostatnim odcinku, Lena zameldowała mnie, że straciła pole widzenia i tak też, zostałem sam. A jak widziałem, obwód zewnętrzny Fortecy był patrolowany bardzo dobrze, zarówno na poziomie gruntu (gdzie Lena nic nie widziała), jak i na poziomie szczytu muru (który to miała, jak na dłoni).
Chwilę czekałem w ukryciu, żeby sprawdzić dokładnie z jaką częstością, pojawiają się strażnicy. Miałem małe okno czasu. Gdy tylko pierwsza para się pojawiła w zasięgu wzroku, odczekałem chwilę nim przeszli, a potem szybko, ale cicho ruszyłem w stronę muru, po którym zacząłem się wspinać, wykorzystując ubytki w nim wytworzone przez zarówno czas, jak i zapewne słabe wykonanie cegieł.
Gdy znalazłem się w połowie wysokości muru, przylgnąłem do niego, słysząc głosy w dole. Oddychałem spokojnie, bo wiedziałem, że głośniejszy wdech w tej niesamowitej ciszy mnie zdradzi. Strażnicy przeszli, a ja ruszyłem dalej. Gdy znalazłem się u szczytu muru, skontaktowałem się z Leną.
- Ilu tam mamy?
- Trzy kontakty, przeplatające się drogą, tak że każdy ma kolejnego w zasięgu wzroku.
- Przyjąłem. Czekaj aż dwóch znajdzie się w jednej linii i rozpierdol ich czaszki, a ja zajmę się trzecim.
- Hm… mój ulubiony sposób.
Wiedziałem, że Lena nie spudłuje, tak więc zawiesiłem się na szczycie muru i czekałem, aż usłyszę chlupot rozwalanych czaszek. W chwilę później ten dźwięk dotarł moich uszu, więc podciągnąłem się szybko odnalazłem trzeciego strażnika i rzutem wpakowałem Ostrze w jego oczodół, co spowodowało natychmiastowe zejście.
Po tym przewlokłem się przez krawędź muru, na chodnik i zlustrowałem dziedziniec pode mną.
Ochrona wydawała się dość słaba, ale była dobrze rozstawiona. Teraz bez wsparcia mojego wiernego snajpera, byłem zdany na własne możliwości. Na razie musiałem działać po cichu, albowiem, nie znałem liczby strażników wewnątrz budowli i czy w ogóle jacyś tam byli.
Na dziedziniec dostałem się po schodach wartowni, która była jednym z elementów obserwacyjnych. Teraz nieobstawiona.
Gdy znalazłem się na dole, moją podstawową bronią stało się zarówno moje ciało, jak i Ostrze. Kolejno eliminując wartowników i chowając ich ciała, udało mnie się dotrzeć do wejścia dla służby. To prowadziło do kuchni, w której nie napotkałem nikogo, jak i w reszcie kompleksu.
Dla pewności przeszukałem go wzwyż, ale nic nie znalazłem. W dodatku był dziwnie pusty. Same niewystrojone pomieszczenia. Jedyną możliwością stały się pomieszczenia poniżej parteru, do których to zszedłem. Mając ze sobą Wampira, przemieszczając się po tych zaciemnionych, dziwnie przestronnych pomieszczeniach (jeszcze się z tak wielkimi piwnicami, nie spotkałem), szukałem celu mojego zlecenia – osobnika o pseudonimie Czerwony Smok.
Jednakże nic nie jest tak łatwe, jakby mogło się zdawać. Dlaczego? Otóż dlatego, że Czerwony Smok, naprawdę był tym jebanym gadem. Wysłano mnie, żebym zatłukł smoka… teraz przynajmniej wiedziałem na co mnie Łapacz Dusz, który otrzymałem od zleceniodawcy.
Tak więc podkradłem się do śpiącej w swym leżu bestii, ale gdy tylko znalazłem się na odległości około 20 łokci od celu, oczy smoka zaświeciły świadomością. Zawsze sądziłem, że przed śmiercią, że smokami można inteligentnie pokonwersować, ale ten najwidoczniej wiedział co się szykuje i odpuszczając sobie konwenanse, zionął na mnie ogniem. Ja niewiele myśląc, odskoczyłem na bok i schowałem się za kolumną, wystarczająco szeroką, że ogień mnie nie oplótł.
- A któż, to śmie zakradać się do mojego domostwa i podnosić na mnie swój miecz?! – cios jego ogona rozwalił kolumnę, za którą byłem.
Wykonałem przewrót przez bark, coby nie zostać przygniecionym odłamami tejże kolumny, a po ustabilizowaniu pozycji na kolanach, wypaliłem ze swojego pm-u mierząc w okolicę oczodołów bestii. Oczywiście pociski nie zrobiły na smoku wielkiego wrażenia, a jedynie bardziej go podirytowały. Ponownie zionął na mnie ogniem, a ja znów schowałem się za kolumną – jedyną osłoną, jakiej mogłem tu zaznać.
Przeładowałem, wychyliłem się i wypaliłem kolejną serią w kierunku bestii. Gad zasłonił się swoimi błoniastymi skrzydłami. Ukryłem się ponownie za kolumną, jednocześnie szykując zwój ogłuszający.
- Ponownie zapytam, kimże jest osobnik, który ma czelność nachodzić mnie w moim legowisku?! – głos nie wydostawał się z gardzieli bestii, a trafiał bezpośrednio do trzewi mojego umysłu… jebana telepatia.
- Huxley. Jonah Huxley. I jestem tu ponieważ, jesteś źródłem mojej przyszłej zapłaty!
- Tego nie byłbym taki pewien, Jonah Huxley. – po tym ponownie rozbił kolumnę swoim długim ogonem, zakończonym skostnieniem, przypominającym rodzaj buławy.
A ja ponownie odskoczyłem, ustabilizowałem swoje ciało i znów wypaliłem w jego kierunku. Tym razem jednakże, smok użył swojej drugiej broni, to jest szpikulca na końcu ogona, którym to zamachnął się w moją stronę, ledwo udało mnie się go uniknąć, ale i tak wbił się w moje udo. Zawyłem z bólu i duża siła dźwignęła mnie wzwyż. Zawisłem głową do dołu.
Gdy zobaczyłem, że rozwarta paszcza zmierza w moim kierunku, dobyłem Bolta, ponieważ pm urwał mnie się z systemu nośnego i pozostał na posadzce i wypaliłem Błyskawicę mierząc w podniebienie bestii. To lekko smoka zdezorientowało i sprawiło, że zamachnął się swym ogonem razem ze mną, trafiając w ścianę. Po tym uderzeniu ześlizgnąłem się ze szpikulca i dodatkowo zaryłem bokiem o podłoże. Ból przeszył moje ciało, a ja pomyślałem sobie, czy nie mam przypadkiem złamanych żeber.
Niewiele myśląc wskoczyłem na grzbiet bestii, co nie było łatwe biorąc pod uwagę rozmiary, która nadal była zajęta lekko podsmażonym podniebieniem i wbiłem Ostrze między jej łuski, dobyłem obrzyna i wpakowałem dwa pociski breneka w smoka kark. Gad wygiął się z bólu, a ja dodatkowo zacząłem ładować w niego tyle Błyskawic ile się dało. Gdy kryształ energetyczny się przegrzał, zmieniłem tryb na elektromagnetyczny i dodatkowo wpakowałem parę ładnych gram aluminiowych pocisków w czaszkę bestii. Po takiej dawce energii kinetycznej, smok wreszcie padł bez ducha, a jego ciało przeszyły konwulsje. Ja czym prędzej wyciągnąłem Łapacz Dusz i przejąłem energię życiową tegoż stworzenia.
Po tym usiadłem ciężko na posadzce i zrobiłem sobie badanie około urazowe w celu oceny skali zniszczeń mojego organizmu. Nie było tak źle. Wykryłem, że mam złamane ledwie 3 żebra i prawdopodobnie przetrącony bark. Tak więc chwilę jeszcze posiedziałem kontemplując tą walkę, która była zarówno intensywna, jak i wymagająca.
Po chwili skontaktowałem się z Leną, że chyba będzie mnie musiała stąd ewakuować, albowiem sam nie dam rady.
Do czasu jej przybycia opatrzyłem ranę uda i zabezpieczyłem swoje żebra. Z racji, że teraz niewykrywalność nie miała już żadnego znaczenia, alarm odezwał się po chwili, a głośnia strzelanina ucichła po sekundzie.
Po tym usłyszałem kroki, spojrzałem w ich kierunku, dostrzegłem postać dziewczyny, a zmęczenie złożyło na mój umysł płaszcz snu.

VI

Obudziłem się i dostrzegłem nad sobą pochyloną Lenę.
- Jak… długo? – z trudem udało mnie się zadać pytanie, ponieważ ból klatki uniemożliwiał mnie swobodny oddech.
- Trzy dni.
- Towar?
- Bezpieczny. Schowałam go do Izolatora. Tak jak mnie instruowałeś, gdybyś rzeczywiście go użył. Ministerstwo nie będzie stanowiło problemu.
- Zuch dziewczyna… lekarz?
- Weterynarz. Opłacony. Jak zawsze nie pytał co, skąd i dlaczego. Złoto skutecznie zamyka usta ludziom, którzy i tak nie chcą nic wiedzieć. – podała mnie szklanicę wody, albowiem widziała, że byłem spragniony.
- Obrażenia?
- Kość udowa w proszku z twym lewym bokiem nie było i nie jest wcale lepiej. Doktorek w ogóle się dziwił, jak coś, co stworzyło takie obrażenia uda, nie zmasakrowało Ci tętnicy, Huxley. Widać miałeś sporo szczęścia. – uśmiechnęła się lekko, ale uśmiech ten miał raczej charakter matczyny. Jakby martwiła się o swoje dziecko. – W każdym razie, jesteś uziemiony na parę miesi.
- Wszystkie żebra? – zdziwiło mnie to trochę. – Ja… wymacałem u siebie tylko trzy.
- No tak… te trzy były praktycznie w proszku. Reszta jest poważnie połamana. Doktorek jednakże miał parę zastrzyków z substancjami, o których nigdy nawet nie słyszałam. Mówił też, że powinniśmy się z tym zgłosić do jakiegoś Medyka, bo bez pomocy magii leczniczej, raczej nie powrócisz do dawnej formy.
Kiwnąłem tylko głową że rozumiem, a po tym znów udałem się do krainy snów.

VII

Po kolejnych trzech dniach „drzemki”, w trochę lepszej formie, ale nadal mocno poobijany, zawezwałem nasz transport. Podróż powrotna, nie była już jednak tak miła, jak ta na Helios. Ból dawał o sobie znać.
Gdy tylko wylądowaliśmy, zatrzymaliśmy się w tanim przybytku, odnaleźliśmy Medyka i po niedługiej Rekonstrukcji, mogliśmy ruszyć dalej.
Tak więc udaliśmy się do stolicy tego państwa, odnaleźć zleceniodawcę, oddać mu towar i odebrać zapłatę. A ta była naprawdę syta. Bez problemu się za nią wykuruję do końca, a dodatkowo starczy na przynajmniej 3 miesiaki podróży i zabawy.
Jednakże najbardziej mnie zadziwiającym faktem było to, że zleceniodawca wcale nie chciał wykorzystać duszy smoka w Smoczej Magii, która swoją drogą jest zaraz po Magii Krwi, najpotężniejszą. Oj nie. On po prostu kolekcjonował dusze smoków. Ta była jego ostatnim „trofeum”.

Dodatkowo poinformował mnie, że gdybym szukał jakiegoś zlecenia, to u niego zawsze się coś znajdzie. Podziękowałem i powiedziałem, że może kiedyś, gdy będę się przepierdalał ponownie przez to miasto, chętnie się czegoś podejmę.